Jeszcze nigdy nie widziałam muzyka, któremu granie przychodziłoby z taką łatwością. Niezależnie od tego, czy grał Bacha (jak w pierwszej części koncertu), czy mniej klasyczne utwory (jak w drugiej), Nigel Kennedy przez cały czas sprawiał wrażenie, jakby unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Gra, śpiewa, przytupuje do rytmu, stroi miny, pokrzykuje, śmieje się w głos... i jest przy tym genialny! Właśnie w takim wydaniu mogliśmy zobaczyć mistrza (nie waham się użyć tego słowa) podczas czwartkowego koncertu w Auli UAM. Jako że organizujący wydarzenie Teatr Muzyczny właśnie tę salę wybrał na miejsce koncertu, większość przybyłych gości była ubrana odświętnie - eleganckie garnitury i wieczorowe suknie, jak przystało na filharmonię. Tymczasem bohater wieczoru wystąpił w nonszalanckiej marynarce i adidasach koloru świeżej trawy. Dla tych, którzy nigdy nie byli na koncercie Kennedy'ego, już to mogło stanowić spore zaskoczenie. Nie wspominając o innych nietypowych zachowaniach muzyka.
Przez cały wieczór starał się mówić po polsku, opowiadał dowcipy i rozmawiał z publicznością. Panie w pierwszym rzędzie pytał o imię, po czym wykrzykiwał: "Magda? It's my favourite name!" albo "Joanna! I love it!". Żartował, że Rolf Bussalb, długowłosy gitarzysta, siedzący z tyłu sceny, przypomina jego żonę Agnieszkę.