Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Wspomnienia estońskiej Niemki

14 lutego 2021 roku w wieku 93 lat zmarła w Kolonii profesor Ulla Johansen, wybitna niemiecka etnolog, autorka wielu prac naukowych, badaczka kultury tureckich nomadów. W czasie II wojny światowej została przesiedlona z Estonii do Wielkopolski jako tzw. Baltendeutsch. Po wojnie wielokrotnie odwiedzała Polskę i Poznań. Zdecydowaliśmy się opublikować jej niezwykle ciekawe wspomnienia z okresu 1939-1945.

. - grafika artykułu
Przybycie Niemców bałtyckich do Szczecina, 1939 r., fot. Leif Geiges, ze zbiorów Bundesarchiv

"Heim ins Reich" (z powrotem do Rzeszy) - tak nazywała się akcja przesiedleńcza prowadzona przez Niemców w pierwszych latach II wojny światowej. W ramach niej sprowadzono z Litwy, Łotwy i Estonii ponad 100 tys. Niemców. Większość z nich zamieszkała na terenie "Starej Rzeszy" lub w okupowanej Wielkopolsce, zwanej wtedy Krajem Warty. Niemcy bałtyccy, tzw. Baltendeutsche, zajmowali domy i mieszkania, z których wypędzono polską ludność. Często nowi lokatorzy mijali się w drzwiach z wypędzanymi, którzy mieli tylko kilkanaście minut na spakowanie najcenniejszego dobytku i opuszczenie domu. Przesiedleńcy przejmowali nie tylko lokum, ale także majątek wysiedlonych. Z tych właśnie względów relacji Baltendeutschów, którzy przybyli do Polski, jest bardzo niewiele. Prezentujemy wspomnienia  jednej z przesiedlonych do Poznania - prof. Ulli Johansen. Opracował je Zbigniew Jasiewicz, profesor emerytowany z Zakładu Etnologii UAM, który także podzielił się także swoim wspomnieniem:

W Szamotułach, w których mieszkałem w czasie okupacji, na Niemców bałtyckich mówiono "baltoki". Osiedlono ich w mieście i okolicznych wsiach w gospodarstwach, z których wyrzucono Polaków. Przywieziono ich 13 tys., w październiku i na początku listopada 1939 roku. Mówiono, że ich stosunek do Polaków jest lepszy niż innych Niemców. Doświadczyli życia w wieloetnicznym społeczeństwie krajów bałtyckich, dotknęło ich przesiedlenie i czuli się niepewnie w nowych warunkach. Narzekali na brak solidarności między Niemcami. Wielu nie rozumiało dyskryminacji i eksterminacji ludności polskiej. Gdy miałem 10 lat, zostałem oddany do terminu do zakładu rymarskiego pana Czechowskiego przy Rynku w Szamotułach. Przysłuchiwałem się "kuczerom" przyjeżdżającym z uszkodzoną uprzężą, którzy opowiadali o błędach w gospodarowaniu baltoków.

Ulla Johansen była jedną z estońskich Niemek, które z rodzinami osiedlono w Wielkopolsce. Po wojnie zdobyła wykształcenie na Uniwersytecie w Hamburgu. Pracowała w tamtejszym Muzeum Etnograficznym. Wykładała na wielu uniwersytetach w Niemczech oraz poza ich granicami i była jednym z najwybitniejszych niemieckich etnologów. W latach 1973-1990 była dyrektorem Instytutu Etnologii na Uniwersytecie w Kolonii. Przewodniczyła Stowarzyszeniu Niemieckich Etnologów, a przez wiele lat redagowała czasopismo "Zeitschrift für Ethnologie". Wspomnienia, które przytaczam, pochodzą z artykułu, który napisała o swoim ojcu. Jej inteligencka, wielojęzyczna i liberalna rodzina mieszkała przed wojną w Rewalu (Tallinie). Matka była Niemką, a ojciec Duńczykiem.

Prof. Johansen kilkakrotnie przyjeżdżała do Poznania z wykładami. W 1997 roku uczestniczyła w kongresie "Kultura w czasie transformacji". W latach 80., w czasie pierwszego pobytu w Poznaniu, poprosiła mnie o zawiezienie do apteki na Starołęce. W czasie wojny oddano ją jej dziadkowi, a ona liczyła, że znajdzie tam pozostawioną przez niego księgę z lekami. Pamiętała, jak gestapo wyprowadziło z mieszkania nad apteką znanego polskiego lekarza Zygmunta Freudenreicha, i odwiedziła jego rodzinę. W towarzyszącym artykułowi liście z 9 lutego 2007 roku napisała do mnie: Na początku wojny byłam dwunastoletnią dziewczyną, lecz pamiętam, jak straszliwie niemieccy okupanci traktowali Polaków. (...) być może będziecie zainteresowani relacją świadka tych czarnych dni Twojego miasta. Poniżej przytaczam jej fragmenty.

"Pierwszym zaskoczeniem było to, że nie rozumieliśmy niemieckich marynarzy. Nie wiem, czy mówili dialektem saksońskim, czy szwabskim, ale w naszych uszach brzmiał jak obcy język. 2 listopada (1939 roku - przyp. red.) zeszliśmy na ląd w Szczecinie. Skierowano nas do zamienionej na obóz szkoły w Poznaniu. W klasach, wyścielonych grubą warstwą słomy, umieszczono 5-10 kobiet z dziećmi. Mężczyźni, a wśród nich mój ojciec, spali w innej części budynku. Dla dzieci była to dobra zabawa. Wieczorem leżały na słomie, bawiły się i tarzały, przeszkadzając najmłodszym w zaśnięciu. Moja młodsza siostra co wieczór płakała, ale starszym dzieciom życie wydawało się wspaniałe. Natomiast jedzenie Reichsdeutschów nie smakowało nam zupełnie.

Moim rodzicom pokazywano różne mieszkania. Wracali strapieni i milczeli. Czasami opowiadali, co widzieli. "Brunatni" albo "bażanty", jak nazywano partyjnych funkcjonariuszy, wyrzucali Polaków z mieszkań. Dawano im dwie godziny na spakowanie najważniejszych rzeczy, ale meble musieli zostawić. My nasze meble także musieliśmy zostawić w Estonii. Opuszczone mieszkania proponowano Baltendeutschom. Pewnego razu rodzice zwiedzali mieszkanie, w którym na stole jeszcze stało śniadanie, a na podłodze leżały zabawki. Innym razem pokazano im ładne mieszkanie, w którym wisiał jeszcze czarny płaszcz katolickiego księdza, a na stole leżały otwarte książki, służące do przygotowania mszy. Mój ojciec nie mógł zdecydować się na żadne z tych mieszkań i trzy tygodnie pozostawaliśmy w obozie. W końcu zaczęły się tam szerzyć choroby. Chore dzieci oddawano do szpitala, ale one nie rozumiały opiekujących się nimi sióstr z Niemiec. Moja siostra zachorowała na ospę. Rodzice nie mogli długo tego ukrywać, a nie chcieli zostawiać w szpitalu trzyletniego dziecka. Gdy następnego dnia zaoferowano im mieszkanie, wzięli je szybko i opuściliśmy obóz.

Przed drzwiami mieszkania wysiadywał mały, czarno-biały terier. Próbowaliśmy go przepędzić, ale wracał. My, dzieci, chciałyśmy go wziąć, ale matka powiedziała, że są u nas już pluskwy i nie chce do tego jeszcze pcheł. Dziewiątego dnia wieczorem, tuż przed ósmą - godziną policyjną dla Polaków - zadzwonił dzwonek. W drzwiach stał wyczerpany mężczyzna w wygniecionym ubraniu. Zaskoczony, popatrzył na mojego ojca i powiedział po niemiecku z polskim akcentem: "Jestem nauczyciel Śniegocki, a to jest moje mieszkanie. A kim jest pan?". Ojciec zaprosił gościa do środka. Mężczyzna powiedział, że policja niemiecka go aresztowała, podejrzewając o zabójstwo członka mniejszości niemieckiej przed okupacją. Udało mu się udowodnić, że jest wręcz przeciwnie i że pomógł on prześladowanym Niemcom. Wypuszczono go po dziesięciu dniach. W tym czasie jego rodzinę wyrzucono z mieszkania. Pokazaliśmy mu pieska. W jego oczach pokazały się łzy: "Tak, to mój pies". Nie było wątpliwości, gdyż pies okazywał na jego widok wielką radość. Ojciec zagrzał piec w łazience, by ten biedny człowiek mógł się doprowadzić do porządku, a matka przygotowała mu posiłek. Przynajmniej dostał w swoim własnym mieszkaniu świeżo pościelone łóżko w małym pokoju. Rano udał się na poszukiwanie rodziny, a rodzice przyznali, że nie mogli zasnąć tej nocy nie tylko z powodu zażenowania sytuacją, ale też ze strachu. Przyjmowanie Polaków było zabronione i gdyby pokazał się jakiś "brunatny", ojciec zostałby ukarany. Pan Śniegocki odnalazł rodzinę w jednym z obozów, gdzie przetrzymywano ją do czasu wysiedlenia do Generalnej Guberni. Wrócił do nas, a moi rodzice pomogli mu zapakować kolejne należące do niego przedmioty. Okazało się, że przed naszym wprowadzeniem się "brunatni" zabrali wartościowe rzeczy, tak jak i nam skradziono wartościowe przedmioty z bagażu. Po raz ostatni przyszedł ze swoim synem - na oko moim rówieśnikiem - i polską sąsiadką. Chłopak nie przywitał się, a w jego oczach było widać nienawiść. Ubrany w trzy komplety bielizny i parę warstw odzieży wierzchniej, chudy młodzieniec wyglądał na grubasa. Żywność zapakowaną dla niego przez moją matkę wziął bez słowa. Później dowiedzieliśmy się od innej polskiej sąsiadki, że przy bramie obozu policja niemiecka wszystko mu odebrała.

Mniej więcej w tym samym czasie nasza znajoma opowiedziała nam, co przydarzyło jej się w tramwaju. Naprzeciw niej siedziała elegancka Polka. Na głowie miała kapelusz z woalką. Nagle podniosła woalkę, plunęła jej w twarz i natychmiast wysiadła z tramwaju. Nic dziwnego więc, że w przeciwieństwie do nas moi rodzice byli przygnębieni. My, dzieci, podekscytowane nową szkołą, radośnie czekaliśmy na święta i kleciliśmy drobne prezenty.

[...] w marcu 1940 r. [...] ojciec został poinformowany, że wyrażono zgodę na objęcie przez niego stanowiska kierownika archiwum w Toruniu. W tym samym czasie z uniwersytetu w Hamburgu przyszło pytanie, czy nie poprowadziłby tam wykładów z historii Hansy i Europy Wschodniej. [...] Moi rodzice chcieli uciec z okupowanej Polski, dlatego przyjął tę propozycję.

W 1942 roku zaczęły się bombardowania niemieckich miast i wywożenie dzieci na prowincję. Okupowane miasta w Polsce nie były atakowane przez Anglików i Amerykanów, więc zajęcia w szkołach mogły odbywać się tam nadal. Moja matka była zmuszona wracać do Poznania, bo tam przesiedlono jej dwie siostry.

[... ] 20 stycznia 1945 r. zjawiła się nagle najmłodsza siostra matki, pytając, czy my nie mamy zamiaru uciekać, bo Armia Czerwona stoi pod Poznaniem. Okazało się, że pociągiem miasta już nie opuścimy. Plac przed dworcem był wypełniony dziesiątkami tysięcy ludzi, którzy chcieli uciekać. Druga siostra znała rodzinę hurtownika drewnem, który posiadał nieskonfiskowany przez Wehrmacht traktor i dwie przyczepy. Tym pojazdem, w 12 osób, opuściliśmy Poznań, na materacach owiniętych kocami i z kilkoma tobołami, przy 20-stopniowym mrozie, kierując się o zmierzchu na zachód. Ojciec musiał zostać [...], gdyż komendant Poznania nakazał, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni [...] pozostali do obrony miasta. Było jasne, że ojciec nie wyjdzie stamtąd żywy. Gdyby został odkryty na wozie podczas kontroli, najprawdopodobniej zostałby rozstrzelany jako dezerter. Pożegnanie było niewyobrażalnie trudne.

[Na dworcu] ojciec zobaczył, że liczba czekających ludzi znacznie się zmniejszyła, gdyż kolej podstawiła wiele pociągów specjalnych, by przewieźć Niemców na zachód. Obmyślił plan ratunkowy: każdy żołnierz wie, że służba wartownicza jest najcięższa wczesnym rankiem, między godziną 2 a 4, bo wartownicy są wówczas rozespani. Ojciec miał na sobie mundur Sonderfǖhrera [był tłumaczem - przyp. Z.J.] - w tym czasie odpowiednika majora. O godzinie 3 nad ranem wkroczył tak ubrany na dworzec, na którym było niewielu ludzi. Salutując, przeszedł obok patrolu wojskowego na peron. Plan powiódł się - wartownik niższej rangi nie ważył się go zatrzymać. Wsiadł do jednego z ostatnich, prawie pustych pociągów w kierunku Berlina i tego samego wieczoru dotarł do Hamburga".

Opracował: Zbigniew Jasiewicz. Tłumaczenie z języka niemieckiego: Wojciech Jasiewicz.

Zbigniew Jasiewicz, Szymon Mazur

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021