Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Ten z Kuriera

Zbigniew Zielonacki miał 19 lat, gdy został kierownikiem działu foto w poznańskiej filii najpopularniejszej ogólnopolskiej gazety codziennej. Syn właścicieli manufaktury karmelków po porcji humanistycznego wykształcenia w gimnazjum im. G. Bergera objawił zaskakujący głód fotografii reporterskiej. I talent.

. - grafika artykułu
Most Chwaliszewski, fot. Z. Zielonacki

Na progu redakcji Ilustrowanego Kuriera Codziennego pojawił się w 1927 r. jako siedemnastolatek. Przyszedł po naukę zawodu i nie trafił byle gdzie. IKC był dokładnie w wieku Zielonackiego - ukazywał się od 1910 r. Jako jedyny polski dziennik przetrwał aż do II wojny światowej, już w czasie pierwszej osiągając nakład 125 tys. egz. Miał redakcje w dwunastu miastach w Polsce i wielu stolicach europejskich.

Na fortepianie i w centrum zamieszek

Ze stanowiskiem kierowniczym Zielonacki miał wiele szczęścia: dotychczasowy kierownik postanowił się w roku Powszechnej Wystawy Krajowej (1929) usamodzielnić. Koniunktura wokół PeWuKi niewątpliwie temu sprzyjała, lecz i Zielonacki nie zabawił w IKC długo: z początkiem listopada 1930 r. objął bliźniaczą posadę szefa foto w Kurierze Poznańskim. Właściciel IKC podobno nie potrzebował płacić dziennikarzom wierszówek, bo wynagradzał ich tak dobrze, że sami starali się pisać jak najwięcej. Czyżby więc fotoreporterów traktował inaczej? Niewykluczone. W międzywojniu fotoreporter w Polsce ciągle traktowany był jak rzemieślnik, jeśli nie wyrobnik. Związek dziennikarzy odmówił w latach 30. przyjęcia w swoje szeregi fotografów prasowych. Czysty dokument się nie liczył, autorów fotografii podpisywano wtedy, gdy nie należeli do redakcji lub gdy byli amatorami.

Może więc KP płacił więcej. A Zielonacki od początku wykazywał niespożytą energię i zaangażowanie, które wkrótce zadziałały mitotwórczo. Wiek fotografa ma znaczenie - żeby mieć lepszą ekspozycję, chciało mu się wskakiwać na płytę fortepianu lub na szklaną gablotę wystawienniczą, wystawiać na ciosy piłką pod bramką, wchodzić w sam środek zamieszek, pomiędzy wrogie grupy zwolenników endecji i sanacji. "Ten z Kuriera" - mówiono o nim wkrótce na mieście, a redakcja ze spokojem pokrywała straty lub kupowała nowy aparat fotograficzny (wartości dwóch pensji dyrektorskich), gdy stary został stłuczony bądź utopiony (jak w czasie regat na Warcie w 1934 r.). Była konsekwentna. W tym, że nie podpisywała swego fotoreportera pod zdjęciami - również.

Reporter z krwi i kości

By mieć dziś pewność, że ogląda się międzywojenne zdjęcia Zielonackiego, trzeba zajrzeć do prasy, z którą współpracował okazjonalnie (zdjęcia są podpisane jego nazwiskiem). Staw na Sołaczu skuty lodem. "Trzeba się spieszyć, bo zima zdaje się być na ukończeniu" - tytułuje redakcja Orędownika minireportaż z sześciu zdjęć w 1938 r. Kilku mężczyzn wyrąbuje bloki lodu i ładuje na wózki. Ujęcia obejmują całe postaci, tylko raz Zielonacki podszedł nieco bliżej robotników, ale w krótkiej serii opowiada zgrabnie o przebiegu pracy i buduje historyjkę. Rasowy fotoreporter. Ma 29 lat, gdy wybucha wojna. Cztery redakcyjne aparaty fotograficzne zamurowuje, gdy wchodzą Niemcy. W 1945 r., gdy słyszy, że Rosjanie są już tylko o ulicę dalej, rozbija mur i wyciąga aparaty. Ma 35 lat. Idzie w kurzu i łunach dogasających bitew o kolejne kwartały miasta, wystawiony na zbłąkane kule. Sam, ogłuszony obrazem zniszczenia, chyba nie zdaje sobie sprawy, jak ważny zbiór tworzy. Powstają dziesiątki, jeśli nie setki ujęć ze zrujnowanego miasta. Po wojnie zostanie autorem zdjęć właściwie tylko z tego czasu: pierwszych chwil wolnego miasta. Jest dokumentalistą z krwi i kości, w lot pojmuje propagandowe znaczenie fotografii w odrodzonej Polsce.

Zielonacki uchwycił niezwykłą wagę tamtych dni. We wspomnianej relacji z 1955 r. mówił: "Uwieszeni ciepłych ścian lokomotywy, na buforach, gdzie kto może, wracali pierwsi wysiedleńcy z Guberni. Pamiętam taki widok. Koło spalonego budynku dworca przystanął stary człowiek, głaskał ręką osmoloną ścianę, potem ukląkł i ucałował kamienny próg martwego gmachu". W rodzinnym archiwum zachowało się pół tysiąca odbitek, m.in. zdjęć ludzi, porządkujących lub niosących w sobie nowe życie. Dziś do znudzenia reprodukuje się kilka-kilkanaście jego kadrów, z ruinami znanych budynków i najwyżej drobnymi sylwetkami ludzi. Tłem tych ruin są dymy dogasającego ognia, które wyglądają jak mgiełki bułhakowskiej fotografii ojczyźnianej. Wlecze się ta tradycja.

Zakład Van Dyck

W 1947 r. Zielonacki pokazał w Poznaniu dwa pejzaże gór zimą na I Ogólnopolskiej Wystawie Fotografiki, zorganizowanej przez Stowarzyszenie Miłośników Fotografii. Wyjątkowo. Od dwóch lat prowadził zakład fotograficzny Foto-Reporter w nieistniejącej już kamienicy przed Teatrem Polskim. Nie angażował się w prace SMF, nie uczestniczył w pierwszej wystawie Stowarzyszenia, nie był też jego członkiem, podobnie jak innych organizacji fotograficznych. Za to przez kilka lat współorganizował mecze Prasa - Artyści. Nauczył się robić portrety i z tego zaczął żyć. Zbliżał się do czterdziestki, po doświadczeniach wojny docenił życie rodzinne i stabilizację. Najwyraźniej wolał jeździć z żoną na wczasy - do Grecji, ZSRR, Jugosławii, ba! - nawet Syrii i Libanu, niż ekscytować się lokalnymi konfliktami środowiska fotografów, zwłaszcza tych, co zwali się fotografikami. Zakład przemianował pretensjonalnie na "Van Dyck". Od 1958 r. zdobywał nagrody za zdjęcia przyrody i krajobrazów, także z wojaży - lecz na wystawach poza środowiskiem fotografików. Nie bał się konkursów Rzemiosła Spółdzielczego, PTTK czy londyńskiego czasopisma Tydzień Polski. Pałac Kultury czcił rocznice wyzwolenia wystawami jego prac, na 25-lecie Zielonacki otrzymał uroczyście Złoty Krzyż Zasługi. Żył bez ryzyka do ostatnich dni. Swój zakład przekazał młodszemu synowi Jerzemu.

Monika Piotrowska

Redakcja dziękuje za udostępnienie zdjęcia Lechowi Zielonackiemu