Stanisław Barańczak: trzymać się życia, iść

Zatem mimo że umarł, nadal pisze. Dopełnia swoje dzieło o kolejne słabo znane lub wręcz nieznane teksty, dając nam możliwość czytania nowego i wciąż nowego Barańczaka. Głęboki paradoks polega na tym, że wprawdzie każdy umarły poeta "pisze" tak długo, jak jest czytany, zwłaszcza żarliwie i odkrywczo, to jednak tylko nielicznym zdarza się zostawiać po sobie tyle rzeczy nieodkrytych. Tym bardziej jest to zdumiewające, że Stanisław Barańczak nigdy nie widział większego sensu w tworzeniu do szuflady. Nawet w drugiej połowie lat 70., kiedy z powodów cenzuralnych nie mógł publikować pod własnym nazwiskiem, starał się nie zniknąć z pola widzenia. Używał zabawnych pseudonimów lub drukował, nie kryjąc się, w periodykach tzw. drugiego obiegu, działających w konspiracji, poza cenzurą. Był, co podkreślali nawet jego oponenci, perfekcjonistą, lecz nie paraliżowała go akrybia, destrukcyjna dążność do doskonałości. Wiadomo nareszcie, że w ciągu kilkunastu ostatnich lat życia jego aktywność ograniczyła choroba.
Jak więc wyjaśnić fenomen pisarza, który mimo oszałamiającej, gorączkowej pracy i trwającej przez ponad trzy dekady wszechobecności zdaje się posiadać nie do końca rozpoznany dorobek?
Odpowiedź musi być złożona i pozostanie niepewna. Po pierwsze, trudna do wyobrażenia pracowitość Barańczaka. Przyglądając się spisowi jego publikacji, a na dodatek mając w pamięci jego zaangażowanie w rozmaite inne, niepisarskie sprawy (opozycja polityczna, regularna praca na UAM i na Uniwersytecie Harvarda, zabieganie o interesy poetów polskich, np. Szymborskiej, której wiersze przekładał i nader skutecznie promował w Ameryce), trudno stwierdzić, kiedy spał, czy miał czas na życie rodzinne i towarzyskie, w jakich antraktach napisał tyle setek listów, jakim cudem miał czas na oglądanie meczów NBA. Trudno więc wykluczyć, że choć jego książki oryginalne oraz tłumaczenia ukazywały się w zawrotnym tempie, to i tak edycje nie nadążały za tempem jego roboty. Z tego wynika druga przesłanka: otóż tak jak Barańczak szybko pisał, tak myśmy go szybko - za szybko - czytali. Wypadałoby go teraz przeczytać od nowa, choć trochę odmiennie niż dotąd, poprzesuwać akcenty, skomunikować z literacką współczesnością. Nie chodzi o to, by pominąć czy odrzucić optykę kilku jego doskonałych interpretatorów, także poznaniaków, by wspomnieć publikacje Ewy Rajewskiej i Jerzego Kandziory, lecz o ciągłe odświeżanie znaczeń, na które Barańczak jak każdy pisarz wybitny zasługuje. Takie czytanie już się po części odbywa.
Trzeci składnik tej prowizorycznej z konieczności odpowiedzi wydaje się najbardziej oczywisty. Życie poety przełamało się bowiem na kilka części, a co najmniej trzy - poznańską, lata 80., emigracyjną, naznaczoną brakiem możliwości przyjazdu do kraju, wreszcie okres polsko-amerykański (od 1990 r.), gdy Barańczak nadal pracował i mieszkał w Stanach, lecz dość często bywał w Polsce, gdzie - aż do pogłębienia się choroby - wydawał kolejne książki, spotykał się z czytelnikami, dostawał nagrody, objawiał się na multum sposobów. Oddalenie, jak wiadomo, sprzyja powstawaniu tajemniczych archiwów. W domu poety w Newtonville znajduje się ponoć sporo kartonów z nieznanymi tekstami autora. Nie sugeruję, że są to nieznane wiersze, lecz nie wątpię, że rzeczy interesujące i warte odkrycia.
W ciągu tych pięciu lat Poznań postarał się, by pamięć o bodaj największym pisarzu w historii miasta przybrała również formę materialną. Na ścianie Collegium Novum widnieje wiersz i rysunkowy portret Barańczaka. Co roku miasto do spółki z uniwersytetem przyznaje młodemu pisarzowi nagrodę-stypendium imienia poety w niebagatelnej wysokości 40 tysięcy złotych. To bodaj najwyższe tego rodzaju wsparcie, na jakie początkujący pisarz może liczyć w Polsce.
Chciałoby się więcej, żeby powstał np. Dom Literatury, jak w Łodzi czy we Wrocławiu, żywe centrum słowa, ośrodek edukacyjny, ale też swoisty think tank, ożywiający i skupiający rozproszone środowiska inteligenckie. Zdaję sobie sprawę, że to wizja mało realna, jednak warto przechowywać ją z tyłu głowy. Wraca zawsze, kiedy myślimy o niektórych wierszach i przedsięwzięciach Barańczaka.
Ironicznie charakteryzując siebie, wskazał na cnoty drobnomieszczańskie, rzec by można - poznańskie: kiełznanie rozpaczy i ekstazy, które - zamiast krzyczeć - szukają formy odpornej na niepomyślne wiatry.
Tłumacząc rolę poezji w obojętnym na nią świecie, nacisk położył na wartość krytycyzmu i samodzielnego myślenia, którą wiersze chcą zaszczepić swoim czytelnikom. Liryka niewiele może przeciwstawić władzy, lecz to, co potrafi, jest mimo wszystko wyjątkowe i bezcenne. Dzisiaj również, a może zwłaszcza dzisiaj.
Wspominając Poznań swojego dzieciństwa, zarysował portret zbiorowy ludzi pragnących jedynie stabilizacji, a jednocześnie rozumiejących, że trzymanie się swoich wymagań i upodobań jest jednym z ostatnich środków przeciw ogólnemu sparszywieniu:
[...] Jak ja nimi gardziłem! Nie ciastkami. Ludźmi.
Tymi, którzy w niedzielę szli przez Rynek z Fary
do Knasta, nawet wtedy nie wolni, nie luźni,
przeciwnie, wprasowani w biel koszuli, w stary
szczękościsk srebrzystego lisa wokół szyi
żony, w spacer pod rękę (na jego czas swary
cichły, aby znajomi nie zauważyli),
a od wyjścia z cukierni jeszcze nienawistniej
żałośni: przez to, że tak bezbłędnie trafiali
w drzwi własnych mieszkań, w progi swych domowych istnień,
trzymając się, jak deski ratunku na fali,
tych poziomo niesionych przed sobą kartonów;
że w tygodniowym rytmie, któremu ufali,
spacer tą samą trasą wiódł ich - nie Katonów,
lecz mogących sąsiadom odrzec: "Tak, od Knasta,
innych nie warto nawet...". - Dziś mój wstyd, potworny:
przypuszczać, choćby dzieckiem, że ta biała laska,
to pudełko co tydzień, było kwestią formy;
nie dostrzec, że jeżeli jest coś, co pomaga
trzymać się życia, iść przez ujadanie sfory
dni - jeszcze żałośniejsza jest moja pogarda...
Tak go postrzegam: jednego z nas, najlepszego, który lokalne właściwości podniósł do potęgi.
Piotr Śliwiński
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019