W gorących dyskusjach prowadzonych w Polsce po 1989 roku, a dotyczących sposobów traktowania niechcianych czy też kontrowersyjnych pamiątek przeszłości osadzonych w postaci pomników i tablic pamiątkowych w przestrzeni publicznej, dominowała przez lata kwestia, którą da się chyba zawrzeć w jednym krótkim pytaniu: "Zburzyć czy też pozostawić?". Można przy tym odnieść wrażenie, że wraz z upływem czasu oddalającego perspektywę politycznego przełomu przyniesionego przez Okrągły Stół liczba zwolenników domagających się oszczędzenia pamiątek po "minionym systemie" oraz relatywizujących ich program zdaje się systematycznie wzrastać. Wszystko w imię szeroko pojętej wrażliwości historycznej, "zrozumienia dla przemijania historii", "historycznej ciągłości miejsc", "tworzenia nowych narracji" etc. Tymczasem nieco ponad sto lat temu mieszkańcy Poznania, w przeciwieństwie do poznańskich polityków owej doby, nie mieli podobnych wątpliwości. W ciągu zaledwie jednej kwietniowej nocy w oddolnym akcie obywatelskiego nieposłuszeństwa zburzyli bowiem większość pruskich monumentów, które przez kilkadziesiąt lat dominowały w ścisłym śródmieściu stolicy Wielkopolski.
Co ciekawe, interesujące nas tutaj pomniki, mające podkreślać germański charakter Poznania oraz kreować imperialną potęgę zjednoczonych Niemiec, przetrwały bez większego szwanku okres powstania wielkopolskiego, podobnie zresztą jak niemieckie nazwy ulic. Rzecz poczęła się sukcesywnie zmieniać, także w odniesieniu do miejskiej onomastyki, dopiero w marcu 1919 roku. Zarząd miasta podjął wówczas decyzję, że jako pierwszy powinien zostać usunięty "symbol rządów żelaznej pięści", czyli pomnik Ottona von Bismarcka stojący w obrębie dzisiejszego placu Mickiewicza. Sprawa była tym pilniejsza, że poznaniacy regularnie "dawali wyraz swym uczuciom wobec tego największego wroga polskości", co rusz obrzucając pomnik kamieniami i cegłami, co swego czasu poskutkowało ustawieniem przez "władzę policyjną" specjalnego posterunku w sąsiedztwie monumentu "celem zapobieżenia podobnie niekulturalnym wybrykom". Czara goryczy została ostatecznie przelana na początku kwietnia 1919 roku. W tych dniach zaczęły napływać do Poznania niepokojące wiadomości z obrad konferencji pokojowej w Paryżu, donoszące o triumfach niemieckiej dyplomacji w czasie zakulisowych dyskusji wokół powojennego statusu Gdańska oraz Pomorza.
W odpowiedzi na "wieści nadchodzące z dalekiego zachodu, jakoby koalicja zachwiała się, wskutek zabiegów przebiegłych i chytrych Niemców, i przynależny nam według sprawiedliwości Gdańsk oraz Pomorze Kaszubskie zamierzała nadal pozostawić przy Niemczech", wieczorem 3 kwietnia 1919 roku na Starym Runku w Poznaniu zwołano wielki wiec protestacyjny, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Grodu Przemysława. Tę de facto spontaniczną manifestację otworzył powszechnie szanowany dr Paweł Gantkowski, późniejszy profesor Uniwersytetu Poznańskiego, który podkreślił, że Gdańsk oraz "wybrzeże morskie, to płuco każdego narodu" winny przypaść Polsce, nie zaś ludziom, którzy sobie "ten piękny szmat ziemi i morza nieprawnie przywłaszczyli".
Do bojowo usposobionego tłumu przemawiali jeszcze m.in. Kazimierz Krajna, ks. Antoni Ludwiczak, przedstawiciel poznańskich robotników, a także Jan Marweg, który odczytał jednogłośnie przyjętą rezolucję w sprawie polskości Gdańska. Na tym jednak nie koniec, gdyż wkrótce sformowano pochód, który zwartym szeregiem i w świetle pochodni udał się wprost na plac Wolności. Tutaj około godziny 22 wysłuchano kolejnych przemówień, wśród których największe wrażenie zrobiła na wszystkich mowa weterana powstania styczniowego i dowódcy legendarnego Poznańskiego Ochotniczego Batalionu Śmierci ppłk. Feliksa Józefowicza. Został on wzięty na ramiona, wśród rozgorączkowanego tłumu zapanowała zaś atmosfera na poły rewolucyjna.
Trudno dziś precyzyjnie zrekonstruować wydarzenia, które nastąpiły w ciągu kolejnych kilku godzin. Po zamknięciu manifestacji jednoznaczny wyraz swemu oburzeniu dał bowiem "lud", który "rozpoczął usuwanie wszystkich pomników niemieckich, jakie się w ogóle w Poznaniu znajdowały". Ni stąd, ni zowąd sprowadzono grube liny i w ciągu zaledwie kwadransa zrzucono z cokołu stojący na placu Wolności pomnik cesarza Fryderyka III. "I tak kolejno stało się to samo - jak pisał "Kurier Poznański" - z Wilhelmem [I] przed komendą Gł[ównego] Dowództwa [ob. Al. Marcinkowskiego], Bismarckiem i Brandenburczykiem przy ul. Wjazdowej [ob. ul. Święty Marcin/al. Niepodległości], potem zabrano się do Lwa Nachodzkiego przed starym Teatrem Miejskim [ob. Arkadia] i ten sam los spotkał pomniki niemieckie Gneisenaua [ob. ul. Kutrzeby/Księcia Józefa] i Jahna [ob. Zielone Ogródki im. Z. Zakrzewskiego], słowem - dzisiaj nie widnieje żaden pomnik niemiecki, który długo lub krótko drażnił uczucia narodowe polskie".
W ten oto sposób "powalono z piedestałów molochy i bożki nowoczesnego prusactwa, na które zbyt długo patrzeć nam kazano". Tej samej nocy wszystkie obalone pomniki "zawleczono na plac Wolności i tam ułożono je na ziemi" niczym trofea zdobyte w zwycięskiej bitwie. Ów uliczny akt repolonizacji poznańskiej przestrzeni miejskiej nie mógł oczywiście przypaść do gustu miejscowym Niemcom, czemu dał wyraz m.in. radny Hans Nebe w czasie jednego z pierwszych posiedzeń nowej Rady Miasta (12 IV 1919 r.). Co istotne, doczekał się on odpowiedzi od prezydenta Jarogniewa Drwęskiego, który niewzruszony odesłał szukającego winnych Nebego na... policję. Na koniec dodajmy, że zniszczone pomniki dość szybko przewieziono do składnicy na terenie Głównej Strażnicy Ogniowej przy ul. Masztalarskiej, gdzie zostały dokładnie zważone i zabezpieczone, aby w kolejnych latach posłużyć jako budulec nowych pomników w polskim Poznaniu.
Piotr Grzelczak
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021