Erozja

"Nie możemy pozwolić, aby sprawa ta wydostała się poza Partię [...]. Nie możemy dostarczać amunicji wrogowi. Nie możemy prać naszej brudnej bielizny na jego oczach. Wierzę, że delegaci na Zjazd zrozumieją i należycie ocenią te wszystkie propozycje" - mówił 25 lutego 1956 roku na nieplanowanej, tajnej sesji wieńczącej XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego jej sekretarz generalny Nikita Chruszczow. Nieco wcześniej w trwającym blisko cztery godziny wystąpieniu radziecki przywódca w widowiskowy sposób zaatakował Stalina, otaczanego dotąd na wpół religijnym, urzędowo usankcjonowanym kultem, niszcząc tym samym jeden z najistotniejszych filarów czerwonego totalitaryzmu. Odsłonił wówczas efekty "groźnego nadużywania władzy" przez tego ostatniego, a zatem "masowe aresztowania i deportacje wielu tysięcy ludzi, egzekucje bez sądu i bez normalnych dochodzeń", w których to warunkach "zatriumfowała niepewność jutra, strach i rozpacz". Pozostawiając na boku współodpowiedzialność za owe zbrodnie samego Chruszczowa, zasiadającego wszak w najwyższych partyjnych władzach już od lat 30., należałoby skonstatować, że szokująca zawartość tajnego referatu rychło przestała być tajemnicą. Dotyczy to także Polski.
Ów newralgiczny dokument trafił nad Wisłę najpewniej w marcu 1956 roku, choć początkowo mogli się z nim zapoznać jedynie przedstawiciele partyjnej wierchuszki. Po około miesiącu, korzystając z zachęt płynących ze wschodu, referat przetłumaczono i powielono w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy przeznaczonych wyłącznie "do użytku wewnątrzpartyjnego". Niebawem okazało się, że drukarze na własną rękę wydrukowali co najmniej kolejnych kilkanaście tysięcy sztuk zakazanej broszury, która błyskawicznie trafiła do publicznego obiegu, osiągając w ramach transakcji "spod lady" (głównie na miejskich targowiskach i bazarach) oszałamiające ceny. Lektura tej niezwykle pożądanej pozycji sprawiła zarazem, że zwoływane do jej studiowania i "poprawnego zrozumienia" zebrania Podstawowych Organizacji Partyjnych PZPR szybko poczęły się wymykać spod kontroli. Co znamienne, swój udział w narastaniu owego dawno nieoglądanego fermentu mieli również bezpartyjni, którzy nie tylko coraz liczniej zaczęli przychodzić na spotkania partyjnych komórek, aby stawiać tutaj niewygodne pytania, ale decydowali się również na publiczne zabieranie głosu w czasie przerw śniadaniowych czy też podczas zakładowych i związkowych masówek.
Wysyłani w tych dniach do pracy "w terenie" aparatczycy, mający niwelować "na zakładach" szkody wynikające z ujawnienia moskiewskich rewelacji, częstokroć wracali do gmachu KW PZPR w Poznaniu zdruzgotani. Z jednej strony nie byli w stanie zareagować na wątpliwości szeregowych członków partii dopytujących o faktyczne, nie zaś propagandowe osiągnięcia Związku Radzieckiego ("Czy istotnie są one takie, jakie my podajemy?"), ani tym bardziej odpowiedzieć na pytanie: "W co teraz wierzyć, z czego się uczyć?", z drugiej zaś zupełnie nie potrafili sprostać odważnie formułowanym tezom z zakresu szeroko rozumianych stosunków polsko-radzieckich.
Swoją drogą, gdybyśmy chcieli wskazać na najczęściej przyjmowaną postawę społeczną towarzyszącą owym dość spontanicznym zebraniom, jak choćby to w Poznańskich Zakładach Przemysłu Odzieżowego, na które przyszła niemal cała załoga, należałoby chyba wskazać na odwagę, która towarzyszyła ich uczestnikom. Tylko w ten sposób możemy chyba tłumaczyć formułowanie retorycznych w gruncie rzeczy pytań o to, "z czyjej ręki zginęli oficerowie polscy w Katyniu?" (PZPO, Goplana), "czy słuszne było przekroczenie granicy wschodniej w 1939 roku przez wojska radzieckie?" (Stomil, Goplana), "dlaczego armia radziecka w czasie powstania warszawskiego nie przyszła z pomocą?", bądź też spostrzeżeń: "U nas UB źle robiło - a dlaczego KC PZPR wcześniej nie zwróciło na to uwagi?" (MPK). Nieco inny, choć dla partyjnych aparatczyków nie mniej niewygodny charakter miały wreszcie wnioski o uwolnienie prymasa Stefana Wyszyńskiego, a także... Władysława Gomułki i gen. Mariana Spychalskiego.
W tych dniach jednym z najbardziej rozdyskutowanych miejsc w Poznaniu było jednak przedsiębiorstwo wciąż noszące imię tego, którego Chruszczow w czambuł potępił, czyli Zakłady Przemysłu Metalowego im. J. Stalina ze szczególnym uwzględnieniem mocno zapalnego wydziału W-3. Dla przykładu weźmy wypowiedź, która dotykała w istocie fasadowości reżimowych związków zawodowych i równie dobrze mogłaby zostać sformułowana 24 lata później na Wybrzeżu: "Związki zawodowe winny opiekować się robotnikami, a jak dotychczas to związki zaw[odowe] mówią tylko o planach, współzawodnictwie, wydajności pracy, a nie ma w ich pracy troski o sprawy bytowe i stan zdrowia robotnika".
Kolejne postulaty dotyczyły likwidacji sklepów i punktów gastronomicznych "za żółtymi firankami", w których mogli się zaopatrywać i stołować funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa i milicji, odsłaniając przy tym niedobory rynkowe, których ofiarą padał robotnik. Dotyczyło to nie tylko artykułów spożywczych, ale także węgla, co prowadziło do sytuacji, w której "rodziny i dzieci jedzą zimną strawę, gdyż nie mają na czym ugotować". Dodajmy do tego już mocno tchnące Czerwcem 1956 głosy domagające się zwrotu bezprawnie zawyżonego podatku od wynagrodzeń oraz przywrócenia progresji premiowej. Wszystko to jeszcze w kwietniu 1956 roku znalazło swój oddźwięk w czasie obrad egzekutywy KW PZPR w Poznaniu, której członkowie, przerażeni faktem, że "w niektórych środowiskach wróg zaczyna wygrywać", zdecydowali, "żeby referatu tow. Chruszczowa nt. »Kultu jednostki«, który będzie wycofany z terenu, dalej nie czytać". Dwa miesiące później ów "wróg" zapukał do ich drzwi.
Piotr Grzelczak
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021