Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Pożegnanie z ferajną

Nie słyszałem, by Martin Scorsese ogłaszał koniec kariery, ale w trakcie seansu "Irlandczyka" towarzyszyło mi nieodparte przeświadczenie, że oglądam jego twórczy testament. Bo choć 77-letni artysta wychodzi od kina gangsterskiego spod znaku "Chłopców z ferajny" czy "Kasyna", to gdzieś w połowie filmu staje się coraz bardziej jasne, że mamy tu do czynienia z przejmującym traktatem o przemijaniu, wysłużonej przyjaźni, starości i robieniu rachunku sumienia.

. - grafika artykułu
fot. materiały prasowe

Tytułowy Irlandczyk to Frank Sheeran - weteran II wojny światowej, który pewnego dnia schodzi na przestępczą drogę. Zaczyna od kradzieży półtuszy i sprzedawania ich na czarnym rynku, by w końcu, ocierając się o szczyty mafijnych struktur, stać się specjalistą od malowania domów. Rzecz jasna nie takim, który używa farb i pędzli, ale takim, który pozostawia za sobą spływające po ścianach strugi krwi. Bohatera poznajemy na przestrzeni dekad, od lat pięćdziesiątych aż po końcówkę XX wieku, a w tle przewija się historia - prezydentura i śmierć Kennedy'ego, przestępcza działalność prezesa największego związku zawodowego w Stanach Zjednoczonych Jimmy'ego Hoffy, afera Watergate czy konflikt Ameryki z dyktaturą Fidela Castro.

Przywoływanie "Chłopców z ferajny" i "Kasyna" jako punktów odniesienia dla "Irlandczyka", będącego adaptacją powieści "Słyszałem, że malujesz domy" Brandta Charlesa, jest w pełni uprawnione, bo to w pewnym sensie podsumowanie gangsterskich opowieści tworzonych przez Scorsese przy pomocy filmowej kamery. Ma jednak najnowsze dzieło autora "Ulic nędzy" zupełnie inne tempo niż przytaczane tytuły - jest znacznie mniej żywiołowe i energiczne, w większym stopniu refleksyjne, a ton nadają mu pełne gangsterskich eufemizmów dialogi, w których rzadko mówi się o czymś wprost, a słowa "trochę martwi mnie ta sytuacja" wypowiadane przez jednego z prominentnych członków mafii oznaczają, że ktoś w niedługim czasie zginie. To też kino ze wszech miar nostalgiczne, niemal w takim samym stopniu, jak "Dawno temu w Ameryce" Sergia Leone, będące fantazją na temat minionego już świata, jednocześnie bardzo "męskie", bowiem kobiety stanowią w nim co najwyżej dalekie tło (czy kino nostalgiczne może być jednocześnie ideologiczne?).

Kilka lat temu "Wilkiem z Wall Street" Scorsese udowodnił, że jest twórcą nieustannie rozwijającym się i szukającym nowych artystycznych dróg, nie tylko jeśli chodzi o tworzenie opowieści. Tym razem reżyser sięgnął po nowatorskie techniki odmładzania twarzy, dzięki czemu możemy oglądać Roberta de Niro, Ala Pacino czy Joego Pesci w sile wieku. Nie zawsze owe techniki działają, są bowiem momenty, w których oblicza słynnych aktorów przypominają źle skonstruowane maski (jak w scenie pierwszego spotkania bohaterów de Niro i Pesciego, kiedy ten drugi pomaga pierwszemu naprawić samochód). Ma to jednak niewielkie znaczenie - cała wymieniona trójka z pewnością ma już największe role za sobą, ale "Irlandczyk" jest dla każdego z nich powrotem do wielkiego kina, czy to po długim błąkaniu się po planach niskich lotów komedii (case de Niro), czy po wieloletniej ekranowej nieobecności (Pesci).

Trudno zresztą wskazać wśród nich tego najlepszego, wszyscy bowiem są doskonali. Pesci to klasa sama w sobie - wielka osobowość w niepozornym ciele, która nie pierwszy raz doskonale wpasowuje się w postać będącą na wyżynach gangsterskiej władzy. Pacino i de Niro doskonale grają na wzajemnych kontrastach - pierwszy to żywioł, ten drugi ma jednak bardziej złożoną postać - wspaniale Scorsese jątrzy i szuka, zagląda w zakamarki duszy Franka Sheerana, by odnaleźć upchnięte w dalekiej warstwie podświadomości sumienie bohatera.

Ma "Irlandczyk" niestandardową dystrybucję - zaledwie po kilku dniach od premiery na dużym ekranie ma się pojawić na Netflixie. Mam wątpliwości czy to odpowiednia strategia dla takiego obrazu, trzyipółgodzinne dzieło Scorsesego to bowiem esencja kina. Po zarzuceniu widza przez Franka Sheerana na początku filmu nazwiskami, w których można się pogubić, "Irlandczyk" nie nuży już ani przez sekundę, aż do znakomicie sfilmowanego (i ogranego muzycznie) finału. Kluczem do tego filmu jest więc całkowite, niczym nierozpraszane zanurzenie się w opowieści. To właśnie na kinowej sali wyraźnie wybrzmiewa reżyserska wielkość najnowszego dzieła twórcy "Taksówkarza".

Adam Horowski

  • "Irlandczyk"
  • reż. Martin Scorsese

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019