Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

Podróż w wyobraźni

- Historia mnie interesuje, ale w nieznanych aspektach. Z reguły jest zapisywana dość sztampowo, a ma przecież wiele zakamarków, ukrytych znaczeń. Nigdy nie robiłem dokładnych dokumentacji epoki. Raczej skupiałem się na paru detalach i pozwalałem sobie w stosunku do tych epok na pewne szaleństwa i niedopowiedzenia - mówi Filip Bajon*, reżyser filmowy.

, - grafika artykułu
Filip Bajon, fot. www.imdb.com

Gratuluję w imieniu redakcji nagrody. Platynowe Lwy w pół wieku po ukończeniu Filmówki to naprawdę coś.

Dziękuję.

Jest Pan z urodzenia poznaniakiem, absolwentem "Marcinka". Wraca Pan czasami na stare kąty?

Wracam, bardzo lubię swoją dzielnicę. Dużo się zmieniło, i to na dobre.

A gdzie chodził Pan do kina "za szczuna"?

Oczywiście kino Rialto, zaraz obok.

W domu mówiłem gwarą, dopiero w poznańskim radiu nauczyciel dykcji, zresztą aktor, Zbigniew Grochal,  spytał mnie, gdzie chodziłem do szkoły średniej, a ja kończyłem ją tuż za winklem. Jak u Pana z poznańską gwarą? Musiał się Pan nauczyć mówić na nowo w Filmówce?

Mówiłem gwarą na podwórku, na ulicy też jej używaliśmy, więc bardzo dobrze mówiłem po poznańsku. U mnie w domu czy w czasie spotkań towarzyskich też czasami dla żartu mówiło się gwarą poznańską. Kiedy później pracowałem na Śląsku, zauważyłem, że Ślązacy są dumni ze swojej gwary i chętnie jej używają, to jest ich znak rozpoznawczy. A w Poznaniu gwara była lekko ukrywana, nie wychodziło się z nią na zewnątrz. Ale jak spotykałem poznaniaków w czasie różnych podróży, w najdziwniejszych miejscach świata, to natychmiast przechodziliśmy na gwarę poznańską.

Pana wizja Poznańskiego Czerwca "56, dramatycznych wydarzeń pełnych chaosu, jest bliska opowieściom, jakie słyszałem przy stole rodzinnym. Dziadek pracował w Cegielskim, chrzestny w Wiepofamie. Opinie widzów i krytyki po premierze filmu były rozmaite. Skąd pomysł, by pójść pod prąd oczekiwaniom widowni, która chciała obejrzeć martyrologiczny, historyczny fresk?

Zawsze bardzo nie lubiłem polskiej martyrologii, zresztą żadnej martyrologii w ogóle. To mi nie odpowiadało, bo to nie jest nośnik autentyczny. Martyrologia niech zostanie na cmentarzu, na akademiach ku czci, a nie w filmie. Uważałem, że mam sto procent racji, ponieważ nakręciłem film, tak jak to było w Czerwcu 1956 roku. Miałem dodatkowe wsparcie u współscenarzysty, Andrzeja Górnego, który w czasie wypadków czerwcowych stracił oko. I myśmy szli w tą samą stronę, pisząc scenariusz, by pokazać, w jakim chaosie tworzy się historia. Muszę powiedzieć, że gdy pokazywałem film w trefnej teraz Moskwie, widzowie mówili, że pucz Janajewa w sierpniu 1991 roku wyglądał bardzo podobnie, jak pokazałem to w filmie Poznań 56. W USA z kolei miałem entuzjastyczną recenzję w "Los Angeles Times", wiedziałem więc, że udało mi się zuniwersalizować te poznańskie wydarzenia.

Sam jestem poznańczykiem od pięciu pokoleń, tyle znalazłem w poznańskim archiwum policji pruskiej, wychowałem się w fyrtlu Johow-Gelände, czyli na poligonie architektów, którzy  później Berlin budowali, więc w każdym mieście Europy czułem się znajomo, jak u siebie. Czy Poznań może na zawsze pozostać punktem odniesienia do opowieści o świecie?

Uważam, że myśmy wykorzystali w Poznańskiem czas zaborów, bo nauczyliśmy się wtedy czegoś, z państwa feudalnego przeszliśmy do państwa prawa. Cokolwiek by nie mówić o Prusach, to było państwo prawa. Myśmy się tego uczyli. A historia o tamtych czasach bywa zakłamana, jak choćby opowieści o tym, jak Niemcy walczyli z polskością. I my zawsze, opowiadając o tym, stawiamy się w roli ofiar, które się skarżą. Natomiast prawda była taka, że w czasie działania Komisji Kolonizacyjnej więcej ziemi kupili Polacy niż Niemcy.

Skończył Pan 75 lat, stał się klasykiem polskiego kina, czego najlepszym dowodem najbliższa nagroda Platynowych Lwów na festiwalu w Gdyni. A jacy byli Pana mistrzowie kina?

Federico Fellini, Bernardo Bertolucci, Werner Herzog, czasami intelektualnie Ingmar Bergman. To byli mistrzowie kina, których filmy oglądałem i rozumiałem język, którym opowiadali. Moi mistrzowie kina zresztą się specjalnie nie zmienili. Przed laty w kinie Muza obejrzałem film Oto twoje życie szwedzkiego reżysera Jana Troella. Kiedy zobaczyłem go w poniedziałek, poszedłem jeszcze we wtorek, środę, czwartek, piątek... cały tydzień oglądałem ten film. Po ponad 40 latach Troell przyjechał na festiwal do Kazimierza nad Wisłą z tym filmem. Byłem ciekaw, jak ogląda się go po latach, i odebrałem go dokładnie tak samo. Kiedy sam robiłem Kamerdynera, całej ekipie kazałem obejrzeć Oto twoje życie.

Pana filmy są bardzo precyzyjne zbudowane z detali epoki. Skąd taka dbałość o szczegół? Jest Pan pasjonatem historii?

Historia mnie interesuje, ale w nieznanych aspektach. Z reguły jest zapisywana dość sztampowo, a ma przecież wiele zakamarków, ukrytych znaczeń. Nigdy nie robiłem dokładnych dokumentacji epoki. Raczej skupiałem się na paru detalach i pozwalałem sobie w stosunku do tych epok na pewne szaleństwa i niedopowiedzenia. Wyjmując kilka detali danej epoki, starałem je pokazywać bardzo szczegółowo, ale nie zawracałem sobie głowy wszystkimi szczegółami - to nie miała być kopia epoki, ale zawsze moja interpretacja i moja podróż w wyobraźni.

Mało który reżyser zna pracę w kinie tak dobrze jak Pan. Maciej Kozłowski, z którym pracowałem czasami w Radiu Merkury, a który zresztą grał ubeka w filmie Poznań 56, opowiadał mi z przejęciem o Pana wręcz akrobatycznych upadkach ze schodów. Jak można zdobyć zaufanie elity polskich kaskaderów?

Gdy się jest wysportowanym, spadanie ze schodów wcale nie jest takie trudne. No, może teraz, gdy mam 75 lat, trzeba tylko uważać na głowę. Jeździłem również dobrze konno, trenowałem, skakałem na koniu w Poznaniu, na Woli. Zawsze kiedy kręciłem film, w którym były konie, brałem sobie jakiegoś wierzchowca na dłuższy czas, by pojeździć samemu lub z kaskaderami, by złapać tę chwilę przyjemności na końskim grzebiecie. Dzięki temu, kiedy w filmie były numery kaskaderskie, wiedziałem, czy jest to bardzo trudne, czy kaskaderzy nie chcą czegoś zrobić z powodów zachowawczych, więc miałem tutaj pełną kontrolę. Kaskaderzy służyli mi swoją pomocą, która przy produkcji filmu jest nie do przecenienia.

Ma Pan oko do niewykorzystanych możliwości aktorów. Bez Pana nie byłoby kariery Janusza Gajosa, który dostał od Pana drugą szansę w Wahadełku, czy Bogusława Lindy, który na nowo zabłysnął w Magnacie. Jak Pan ich wypatrzył?

To było trochę inaczej. Boguś Linda zawsze mnie fascynował, widziałem, że jego pewne możliwości nie zostały jeszcze wykorzystane, a mogą się ujawnić w tak radykalnie psychologicznym filmie, jakim jest Magnat. Natomiast oglądając Gajosa, czułem intuicyjnie, że kryją się w nim olbrzymie możliwości. To on był moim pierwszym pomysłem obsadowym do Wahadełka, choć sam był bardzo zdziwiony. To Janusz czasami przypomina mi naszą pierwszą rozmowę, kiedy podobno powiedziałem, że jestem słaby w uwagach do aktorów, dlatego biorę tylko dobrych aktorów, żeby za dużo nie mówić.

Rozmawiał Przemysław Toboła

*Filip Bajon - ur. 25 sierpnia 1947 roku w Poznaniu. Reżyser filmów fabularnych, m.in.  Przedwiośnie, Śluby panieńskie, Aria dla atlety, Magnat, Poznań 56, Kamerdyner.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022