Gdy pierwsze dźwięki flamenco rozległy się w zapełnionej po brzegi sali koncertowej poznańskiej filharmonii, żałowałam tylko jednego: że nie słucham tej muzyki w kameralnym klubie gdzieś w Hiszpanii, bez tak wyraźnego podziału na artystów i widownię, w ostatnich promieniach słońca zachodzącego po kolejnym upalnym dniu południowego lata... Szybko jednak porywająca muzyka Carlosa Piñany kazała mi zapomnieć o wszelkich żalach i wsłuchać się w jej emocjonalne tony.
Już po pierwszych uderzeniach w struny było wiadomo, że mamy okazję słuchać prawdziwego wirtuoza gitary. Maestria, z jaką Piñana wydobywał dźwięki, sprawiała, że chwilami trudno było uwierzyć, że na scenie znajduje się tylko jeden gitarzysta. Początkowo pozostali artyści jedynie wybijali rytm, nie tylko przy pomocy instrumentów perkusyjnych, przy których zasiadł Miguel Angel Orengo, lecz także klaszcząc - jak nakazuje tradycja flamenco. Po pierwszym utworze do muzyki Carlosa Piñany dołączył śpiew jego brata, Curro. I on podbił serca publiczności. Wykonywane utwory przywodziły na myśl słoneczną Hiszpanię i żywiołowość jej mieszkańców. Podczas gry Piñana bez skrępowania pokrzykiwał po hiszpańsku, wyrażając własne emocje. Zdarzały się w jego grze również fragmenty spokojne, wręcz liryczne, a także nawiązania do muzyki klasycznej i popularnej. Łączenie tradycji flameco, płynącej w żyłach Piñany i obecnej w jego rodzinie od wielu pokoleń, z muzyką innego typu, jest wizytówką hiszpańskiego wirtuoza, który grę na gitarze rozwijał w konserwatorium muzycznym w Kartaginie. Wsłuchując się w dźwięki, starałam się wyłapać wszystkie te nawiązania.