Ku pokrzepieniu... dziewcząt?

Czy pamiętają Panie swoje pierwsze spotkanie z Anią z Zielonego Wzgórza?
Agnieszka Kwiatkowska: Spędzałam wakacje nad morzem, u wujostwa. Miałam osiem, może dziewięć lat. Zdecydowanie odmówiłam udziału w zwiedzaniu Trójmiasta, bo w biblioteczce ciotki właśnie odkryłam "Anię..." Lektura pochłonęła mnie bez reszty, a fascynacja książką pozostała ze mną do dziś. Dziewczynka, która nie załamuje się z powodu byle niepowodzeń stała się dla mnie wówczas wzorcem osobowym. Myślę, że może być pokrzepieniem również dla współczesnych dziewcząt.
Aleksandra Wieczorkiewicz: Moja pierwsza lektura "Ani..." była również lekturą wakacyjną, albo może okołowakacyjną - ale doszłam do niej nieco inną drogą. Fragment powieści przeczytałam w podręczniku, w czwartej albo piątej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam jak dziś ten moment: ciepłe przedpołudnie, rok szkolny zbliża się ku końcowi, słońce świeci na moją ławkę - i czytam o rudowłosej dziewczynce, która obrażona przez dorosłą nieznajomą (Małgorzatę Linde) wybucha oburzeniem i odpłaca pięknym za nadobne. Fragment wybrany był znakomicie. Chyba jeszcze tego samego dnia wybrałam się do biblioteki szkolnej, żeby dowiedzieć się, co było dalej!
Ewa Rajewska: A ja moją "Anię..." dostałam w prezencie urodzinowym od stryjenki. To był przekład R. Bernsteinowej, wydanie z 1988 roku. Jesień. Miałam wtedy dziewięć lat. Nadal mam wielki sentyment i do tego tłumaczenia, i do tej właśnie książki, kompletnie zaczytanej i specjalnie dla mnie oprawionej u introligatora przez mojego tatę, razem z kolejnymi tomami serii, opowiadaniami Montgomery i "Błękitnym zamkiem" - równie zaczytanymi. Stoją dziś w biblioteczce mojej jedenastoletniej córki. Dołączyły do nich nowe świetne polskie przekłady, to całkiem spora półka...
Dziś dalej bohaterka budzi Pań sympatię?
A.W.: Ależ oczywiście! Trudno nie zachować sympatii do bohaterki, która stała się - jak w przypadku moim, ale też wielu czytelników i czytelniczek powieści Montgomery - swego rodzaju towarzyszką, przyjaciółką z dzieciństwa. Myślę, że w pewien sposób ta sympatia dotyczy tyle samej Ani, co nostalgii związanej z dziecięcą lekturą. Dla mnie ważna jest też jeszcze inna "bohaterka" powieści - Wyspa Księcia Edwarda. Miałam okazję i ogromną przyjemność odwiedzić Wyspę już dwukrotnie, za każdym razem w czerwcu, a zatem w miesiącu, w którym również Ania przybyła na Zielone Wzgórze. Muszę powiedzieć, że całkowicie podzielam jej zachwyt. Wyspa jest przepięknym miejscem, a uroku dodaje jej jeszcze "literacka" aura związana z "Anne of Green Gables" i innymi powieściami Montgomery, których jest bohaterką. To była, by zacytować Anię, "epoka w moim życiu".
E.R.: Budzi, naturalnie. Ale sama po latach patrzę na Anię inaczej. Z oczywistych względów nie jak na rówieśniczkę, ale - i to mnie zaskakuje - jak na dziecko. Wiele momentów jej historii, nad którymi w dzieciństwie jakoś przechodziłam do porządku (ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, prawda?), teraz okazuje się dla mnie bardzo przejmujących. Zaskakuje mnie również, jak dobrze zaczynam rozumieć Marylę - jak świetnie skonstruowana psychologicznie jest ta postać. Tutaj się z córką nie zgadzamy: Łucja uważa, że Maryla jest dla Ani zbyt surowa i zbyt często po prostu niesprawiedliwa. Rozmawiamy.
Czy obecnie dziewczynki potrafią w Ani odnaleźć siebie, odpowiedzi na nurtujące je pytania, poczuć, że nie są same?
E.R.: Tak! Sądzę, że w tym tkwi sekret pisarskiej przenikliwości Montgomery, znakomitej autorki przecież - jej bohaterka się nie starzeje. Po z górą stu latach można się w niej przejrzeć jak w lustrze. Wiem też, jakim lekturowym wstrząsem dla wielu współczesnych młodych czytelniczek jest śmierć Mateusza, opiekuna, który - inaczej niż Maryla - od początku otwarcie okazywał Ani swoją bezwyjątkową akceptację, troskę, miłość. To jest ten moment powieści, w którym czytelniczki - ale i czytelnicy, bo "Anne..." czytają nie tylko dziewczyny - czują się osamotnione. Tak samo jak Ania i Maryla, razem z nimi.
A.W.: Tu muszę koniecznie coś dorzucić na temat czytelników "Anne...". Kilka dni temu zdarzyło mi się nawiązać rozmowę ze współpasażerem w podmiejskiej kolei, był to student geografii na UAM. I proszę sobie wyobrazić, od słowa do słowa okazało się, że czytał całą serię o Ani Shirley. Czytelnicy Montgomery są wśród nas!
A dlaczego właściwie zajęły się Panie właśnie tym tytułem? Co jest w nim wyjątkowego?
E.R.: Tego właśnie chciałyśmy się dowiedzieć od naszych autorek i autorów. Nasz tom "110 lat «Anne of Green Gables» Lucy Maud Montgomery w Polsce" jest pokłosiem konferencji, którą zorganizowałyśmy jesienią 2022 roku na UAM. Ta świetna, niezwykle inspirująca konferencja, pierwsza taka w Polsce, nie odbyłaby się, gdyby nie pewna obrona. Od kilku lat wspólnie prowadzimy badania w Zespole ds. Badań nad Literaturą i Kulturą Dziecięcą WFPiK UAM; w naszym kręgu powstają różne ciekawe prace, a znakomite obrony są omalże codziennością, ale to na egzaminie licencjackim Michaliny Wesołowskiej, montgomerolożki, obecnie naszej młodszej koleżanki, uświadomiłyśmy sobie, że to już kolejną godzinę z niegasnącym błyskiem w oku dyskutujemy o tym, na czym polega fenomen twórczości Montgomery - i że koniecznie należy porozmawiać o tym w szerszym gronie. I tak zrobiłyśmy.
Monografia "110 lat «Anne of Green Gables» Lucy Maud Montgomery w Polsce", którymi są Panie współredaktorkami podzielona jest na kilka części. Co stanowi jej główną oś? Czym, jakimi obszarami badań nad "Anią..." zajęła się każda z Pań?
A.K.: Jak wspomniała Ewa, publikacja tomu związana jest z konferencją. Badacze i badaczki, obradujący wówczas nad fenomenem najsłynniejszej powieści kanadyjskiej pisarki w naturalny sposób stali się współautorami i współautorkami zredagowanej przez nas monografii. Artykuły w niej zgromadzone dotyczą osoby tajemniczej R. Bernsteinowej - pierwszej tłumaczki "Anne of Green Gables", polskich przekładów, nawiązań i adaptacji, światowej recepcji powieści oraz szerokiego kontekstu kulturowego - stąd podział na części, który ukonstytuował się w książce. Moje koleżanki, współredaktorki tomu są znakomitymi specjalistkami w zakresie literaturoznawstwa i przekładoznawstwa oraz znawczyniami prozy Montgomery - w tomie znalazł się artykuł prof. Ewy Rajewskiej poświęcony Maryli (postaci pozornie tylko drugoplanowej) oraz tekst dr. Aleksandry Wieczorkiewicz dotyczący okładek polskich wydań powieści, niejednokrotnie wytyczających różne kierunki interpretacji utworu. Tom, który właśnie się ukazał ma łączy wiele perspektyw, ma charakter przekładoznawczy, dotyczy badań recepcji i jest pierwszą polską monografią naukową dotyczącą "Anne od Green Gables".
Co Panie odkryły? Czy jest coś co Panie szczególnie zaskoczyło?
A.K.: Cóż, wygląda na to, że udało się przybliżyć do odkrycia tożsamości pierwszej tłumaczki "Anne of Green Gables" - tajemniczej R. Bernsteinowej. W tomie tym zagadnieniem zajęły się Monika Adamczyk-Garbowska i Agnieszka Maruszewska. Fascynujące dla mnie są też wątki dotyczące przekładów "Anne..." na języki świata (w monografii znalazły się refleksje dotyczące tłumaczeń na czeski, słowacki, włoski, szwedzki, francuski a nawet chiński), również dlatego, że pozwalają oświetlić specyfikę polskiej recepcji.
A.W.: A ja na to pytanie odpowiem nieco przewrotnie: największym odkryciem i zaskoczeniem było dla mnie przyjęcie naszego tomu w gronie czytelników i czytelniczek niezwiązanych z akademią! Trudno ukrywać fakt, że publikując czy redagując teksty naukowe - monografie, artykuły, cokolwiek innego - rzadko spodziewamy się, że przebiją się one do szerszego grona czytających. To nie tak, że teksty naukowe nie mają takiej ambicji: owszem, chcielibyśmy, żeby stawały się przedmiotem dyskusji nie tylko specjalistów, żyły w społeczeństwie, ale realia są takie, że nie zdarza się to często. Jakoś podświadomie zakładałam więc, że podobnie będzie w przypadku "110 lat "«Anne of Green Gables»". A tu niespodzianka: nakład wyprzedał się niemal natychmiast, wydawnictwo musiało zlecić dodruk, a w mediach społecznościowych czytelnicy i czytelniczki dzielą się radością, że zdobyli/ły już swój egzemplarz, czytają książkę, czerpią przyjemność z lektury. To przyjemne zaskoczenie jest tym większe, że tom jest w otwartym dostępnie, można go bezpłatnie pobrać ze strony wydawnictwa, a jednak czytający chcą posiadać swój egzemplarz. Świadczy to z jednej strony o tym, jakie mamy w Polsce prężne, głęboko zainteresowane tematem środowisko osób pasjonujących się Montgomery, z drugiej - o tym, jak bardzo potrzebna była ta publikacja, polska "Ania na uniwersytecie".
Czytamy w publikacji o tłumaczeniach, konwencjach obowiązujących w kanonie literatury dla młodych, adaptacjach czy reinterpretacjach "Ani...". Co Panie sądzę o głośnym, sprzed kilku lat, przekładzie Anny Bańkowskiej? O tym, że zamieniła tytułowe "Wzgórza" na "Szczyty" czy też nie pozostała przy oryginalnych imionach bohaterów?
A.K.: Hmm... nie możemy tak powiedzieć, że Bańkowska "zamienia" słowa w tytule czy personalia bohaterów powieści. Wręcz przeciwnie - tłumaczka przywraca tytuł bliższy oryginałowi i zachowuje imiona postaci. To świetny przekład, znakomicie się go czyta i jest adekwatny wobec oryginału. Doceniając niewątpliwą wartość przekładu Anny Bańkowskiej, nie chcemy oczywiście deprecjonować pracy innych tłumaczek i tłumaczy, począwszy od Bernsteinowej, która zaproponowała rozwiązania zgodne z duchem czasu, poprzez szczególnie ciekawe rozwiązania Pawła Beręsewicza czy Agnieszki Kuc.
A.W.: Bardzo się cieszę, że ten przekład powstał i wywołał "burzę w szklance wody", żeby nawiązać do jednego z rozdziałów "Ani...". Gorąca - momentami bardzo - dyskusja wokół "Anne z Zielonych Szczytów" uświadomiła wielu osobom, że przekłady istnieją "seryjnie": po pierwszym tłumaczeniu następuje drugie, kolejne, setne, a kiedyś może tysięczne. I nie znaczy to, że każde nowe tłumaczenie chce "zdetronizować" starszy przekład. Mam wrażenie, że niechęć (mówiąc łagodnie) niektórych czytelników i czytelniczek do propozycji Anny Bańkowskiej wynikała właśnie z takiego przekonania: Zielone Szczyty unicestwią Zielone Wzgórze i zniszczą krainę dziecięcych wspomnień. A przecież tłumaczenia istnieją równolegle, można bez przeszkód wracać do wersji Bernsteinowej, porównywać ją z innymi przekładami, dowiadując się o tekście czegoś nowego. Dodam jeszcze, że troje wspomnianych przed chwilą tłumaczy - Anna Bańkowska, Paweł Beręsewicz i Agnieszka Kuc - było gośćmi na naszej konferencji, a w tomie znalazła się rozmowa z nimi zatytułowana znamiennie "Kanon od nowa", będąca pokłosiem spotkania w CK Zamek, które odbyło się przy pełnym audytorium Sali Wielkiej.
A polecają Panie kanadyjski serial "Ania, nie Anna" dostępny na jednym z popularnych serwisów streamingowych? Warto inwestować w tego typu wariacje? Czy jednak są Panie zwolenniczkami wierności oryginałom?
A.K.: Serial "Ania, nie Anna" to ciekawa ekranizacja, eksponująca wątki emancypacyjne i kwestie społeczne, ale generalnie oddająca ducha oryginału przynajmniej w pierwszym sezonie. Kolejne sezony serialu coraz bardziej odchodzą od powieści Montgomery, fabuła staje się awanturniczo-przygodowa, w grę wchodzi też perspektywa genderowa czy postkolonialna.
Mają Panie swoje ulubione przekłady "Ani..."? Bo często jednak powracamy do tego pierwszego, z 1911 roku, Rozalii Bersteinowej? Na czym polega jego fenomen?
A.K.: Ja bardzo lubię przekład Bernsteinowej, choć dostrzegam oczywiście jego słabości. To jednak "Ania..." mojego dzieciństwa - trochę przesłodzona, nieco infantylna, okrojona z ironii. Gdybym jednak miała podsunąć "Anne..." osobie, która dopiero zapoznaje się z tym utworem, sięgnęłabym raczej po przekłady Bańkowskiej lub Beręsewicza, dobrze ujmujące przesłanie oryginału i adekwatne wobec współczesności. Po "Ani..." Bernsteinowej widać, że przekład starzeje się szybciej niż oryginał.
A.W.: U mnie podobnie jak u Agnieszki: gdy wracam do "Ani...", wracam na Zielone Wzgórze w przekładzie Bernsteinowej. I mówiąc całkiem szczerze, dla mnie to "starzenie się" ma wręcz pozytywne walory! Mateusz i jego "liszki" na ogórkach, Ania i jej "białe kwiecie"... Język, który w 1911 roku był współczesny, dziś przyjemnie "trąci myszką", tworzy specyficzny klimat, który pasuje mi do tej opowieści. I oczywiście do charakteru samej Ani.
E.R.: Już napomknęłam, że pierwszy polski przekład "Anne..." był dla mnie najważniejszy. Chętnie do niego wracam. Ale cenię i lubię także inne: lekko klasycyzujące tłumaczenie Marii Borzobohatej-Sawickiej, wyrazisty przekład Agnieszki Kuc, świetne dialogi w tłumaczeniu Pawła Beręsewicza. A ośmioksiąg w przekładzie Anny Bańkowskiej to dla mnie oczywisty punkt odniesienia.
Czy po Pań monografię może ze spokojem sięgnąć każdy fan "Ani..."? Czy do tej lektury musi się jakoś szczególnie przygotować?
A.W.: Każdy bez wyjątku i bez przygotowania - wystarczy tylko interesować się "Anią...", chcieć poznać ją lepiej. Tom jest obszerny i niekoniecznie trzeba przeczytać go "od deski do deski" - zaplanowany został tak, by umożliwić lekturę wybiórczą, rozciągniętą w czasie, przeskokową, równoległą... Zakres tematów jest naprawdę szeroki: prócz wspomnianych wcześniej obszarów związanych z przekładem (na przykład świetny tekst o obrazach "dziewczyństwa" w polskich tłumaczeniach "Ani...") czy interpretacjami wizualnymi, przeczytamy też o modzie, emancypacji kobiet, tożsamości narodowej, nawiązaniach poetyckich w powieści, adaptacjach teatralnych, anglosaskich sequelach "Anne of Green Gables" czy dziewczęcych bohaterach polskich powieści międzywojennych, które da się zestawić z Anią. Są ujęcia szerokie, przekrojowe - jak w artykule Piotra Oczki - i bardzo szczegółowe, dotyczące na przykład fenomenu pierwszego polskiego przekładu Ani czy rozważań na temat pokrewieństwa bohaterki Montgomery z "Jane Eyre" Charlotte Brontë. Szczególnie dumne jesteśmy natomiast z zamykającego książkę "An (n)eksu", w którym - oprócz wspomnianej rozmowy z tłumaczami - znalazł się również zapis wywiadu z trojgiem blogerów, Michałem Fijałkowskim, Stanisławem Kucharzykiem i Agnieszką Maruszewską, którzy tworzą w polskiej sieci strony internetowe poświęcone różnym aspektom twórczości Montgomery, od poszukiwań archiwalnych po ciekawostki związane z florą Wyspy Księcia Edwarda.
Rozmawiała Monika Nawrocka-Leśnik
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025