Kultura w Poznaniu

Varia

opublikowano:

PYRY Z PIERNIKAMI. Jaka Wigilia - taki cały rok

- Mamy niesamowitą kolekcję foremek do wycinania pierników, które Janusz przywoził z całego świata jeżdżąc na wyprawy teatralne. Nigdy ich nie liczyłam, ale musi ich być już około sześćdziesiąt lub więcej - mówi Renata Stolarska*. - Gdy widziałem foremki w zajączki, misie, rybki, kotki, młotki, to je kupowałem wiedząc, że na pewno się przydadzą - śmieje się Janusz Stolarski**.

. - grafika artykułu
Janusz Stolarski, fot. Maciej Krajewski

Jak wyglądały święta Bożego Narodzenia w waszych domach?

Janusz Stolarski: Czas, który oddali mi rodzice, to był czas świętowania-nieświętowania. U mnie raczej odganiało się od stołu. Jako że pochodzę z wielodzietnej rodziny, mama musiała uważać, żebyśmy za długo przy nim nie siedzieli, bo zjedlibyśmy za dużo. To oczywiście żart. Było świetnie - a ta świetność polegała na tym, że nic nie było. Mam poczucie, jakbym z dzieciństwa w ogóle nie pamiętał tych świąt. Wszystko działo się tak naturalnie, prosto, zwyczajnie, że nie był to dla mnie jakiś szczególny czas. Bardzo podobały mi się też tamte prezenty - jedna pomarańcza, czekolada, jakaś drobna rzecz. Wszyscy wiedzieli, że nie ma tego Świętego Mikołaja. Kto chciał, ten w niego wierzył, a kto nie chciał, ten nie.

Dla mnie święta Bożego Narodzenia wiązały się z chodzeniem na Pasterkę - na to spotkanie w nocy wszystkich sąsiadów i sąsiadek. Czasami zdarzały się wówczas sytuacje przedziwne. Raz pamiętam, jak się dwaj sąsiedzi na tej Pasterce pobili, bo już chyba w trakcie Wigilii musieli coś wciągnąć. Właśnie takie mam najwcześniejsze wspomnienia.

Renata Stolarska: Ja mam wspomnienia z kuchni - tego, co Janusza ominęło. Nasza rodzina była wielopokoleniowa. Babcia, mama, siostra, ja i bratowa, która się pojawiła w pewnym momencie, okupowałyśmy razem kuchnię i było to dla mnie magiczne przeżycie. Mężczyźni oczywiście też mieli swoje zadania. Ojciec musiał iść po choinkę i po karpia do leśniczego. Bo karpia kupowało się u leśniczego, świeżo wyłowionego ze stawu, a nie z okropnego supermarketu.

Jecie tego karpia nadal?

R.S.: My karpia nie jemy, bo nigdy nie zaraziliśmy się miłością do tej ryby. U nas "tradycyjnie" nie ma go na święta. Gdy któraś mama przyjechała do nas na Wigilię i zażądała karpia, to zrobił się problem. Ktoś go musiał przecież zabić i okazało się, że nikt tego nie umie i nie chce zrobić.

Czy w dzieciństwie i młodości mieliście bardzo katolickie Boże Narodzenie?

R.S.: Oboje pochodzimy z tzw. Ziem Odzyskanych. Nasze rodziny są bardzo pomieszane, przyjechały na te tereny z różnych stron Europy. Moja mama spod Łodzi, a ojciec spod Wilna. Podobało mi się to, że tradycje i religie były u nas wymieszane. Katolicyzm nie był w tym wszystkim wiodący. Jeden dziadek był co prawda katolikiem, ale jego żona była już prawosławna, a z kolei drudzy dziadkowie byli mariawitami.

J.S.: U mnie też było takie pomieszanie. Mieszkałem w zachodniopomorskim. W mojej miejscowości było pół na pół Polaków i Łemków, przesiedlonych tam w akcji Wisła. Jako dziecko dziwiło mnie, że podczas gdy katolicy mieli 6 stycznia Trzech Króli, to Drozdowie dopiero obchodzili wtedy Wigilię. Takie przesunięcia były fajne.

Przypominam sobie też inne smaki. Moja matka i pani Drozdowa wymieniały się tym, jak co można przygotować. Do dzisiaj nie zapomnę ukraińskich pierogów, które Drozdowa "przywiozła" ze sobą do zachodniopomorskiego.

R.S.: Na całe szczęście nauczyłam się je gotować. W mojej wiosce mieszkali górale zakarpaccy, których nazywaliśmy "Rumunami". Z kolei "Ukraińcami" nazywaliśmy ludzi, którzy prawdopodobnie byli Łemkami. Do koleżanek chodziło się na kutię, bo u nas w domu jej nie było. U sąsiadów można było też zjeść mamałygę. Te najpyszniejsze rzeczy powprowadzaliśmy zresztą do swojej kuchni.

Wynieśliście zwyczaje bożonarodzeniowe z domów rodzinnych?

R.S.: Pochodzimy z różnych miejsc i każde przywiozło coś ze swojego domu. Ale nie zawsze były to fajne rzeczy. Zwykłe chodziło o zwyczaje okołostołowe - to, że nie można od stołu wstać w święta, bo się to źle skończy i wszyscy się obrażą.

Mieliśmy takie szczęście, że nigdy na te święta nie wyjeżdżaliśmy. Mieliśmy albo małe dzieci, albo byłam w ciąży, albo znów mieliśmy małe dzieci... W związku z tym wymyśliliśmy sobie własne rytuały.

J.S.: Zaczęliśmy organizować nasze, szalone święta. Chcieliśmy stworzyć dla siebie i dzieci sytuację magicznych działań, rytuału przynoszenia choinki i jemioły. "Jaka Wigilia, taki cały rok"...

Jakie są te wasze zwyczaje?

R.S.: Jesteśmy maniakami pierników i się tego nie wstydzę. Mamy bardzo tradycyjny, wielkopolski przepis, który dostaliśmy od mamy naszego przyjaciela i wykorzystujemy go co roku. Zaraz po Wszystkich Świętych ciasto jest zarabiane. Tradycyjne ciasto piernikowe musi dojrzewać i czasem trwa to latami. W Toruniu matki je zarabiały dla swoich córek, a córki dla własnych dzieci. U nas trwa to dwa miesiące. Ciasto jest sukcesywnie wyrabiane, bo jest go bardzo dużo.

Gdy nasze dzieci były małe, to było go nawet dwa razy więcej. Mieliśmy tradycję, że dzieciaki zapraszały swoich przyjaciół na pieczenie pierników do nas do domu. Weekendy spędzały na wyrabianiu, wycinaniu, pieczeniu i ozdabianiu. Teraz mamy wnuki, więc zwyczaj trwa dalej, ale jest ograniczony, bo dziewczyny odwiedzają nas w weekendy co dwa tygodnie. Z kolei wnuczek jest bardzo daleko, bo aż w Koszalinie, więc on piecze własne pierniki ze swoją mamą.

A sama Wigilia?

J.S.: Wstaję rano - teraz już trochę później niż o szóstej - i przynoszę do domu jemiołę. Zrywam ją w miejscu, które sobie wcześniej upatrzę. Jadę tam rowerem, a jak mam blisko to idę piechotą - włażę na drzewo i zdejmuję.

R.S.: Przeważnie mamy całą jemiołę - taką wielką kulę. I co roku się kłócimy, jak ma stać choinka. Janusz uparcie próbuje wprowadzić tradycję słowiańską, czyli zawiesić choinkę do góry nogami, ale ja się na to nie zgadzam. [śmiech]

J.S.: Są też podziały. Jeden syn jest od mielenia maku. Córka ma z wnuczkami ubrać choinkę. Drugi syn zajmuje się bakaliami...

R.S.: Wszystkie dzieci, bez względu na płeć, lubią być ze mną w kuchni. Ale w święta faceci są od sprzątania w domu.

J.S.: Łynia nam wtedy urządza "sanepid". Mamy się wynosić, a ona króluje w kuchni. My - zamiast jechać na wyprawę i upolować zwierza, to jak dzikusy sprzątamy toalety, łazienki...

R.S.: Bo trzeba tym wszystkim bogom pokazać, że jesteśmy super, nie? I możemy zjeść więcej niż normalnie, że mogą dać ci więcej... Do nas - w przeciwieństwie do większości Wielkopolan - przychodzi Mikołaj, a nie jakiś Gwiazdor. W ogóle nie rozumiem idei Gwiazdora - wydaje mi się podejrzana i trochę socjalistyczna. Gdy pytam "Kto to jest? Czy to jakiś inny pan niż ten, co przychodzi po listy?", to nikt nie potrafi mi go opisać.

Czy trudno robić za Świętego Mikołaja?

J.S.: Długo oszukiwaliśmy dzieci z tymi prezentami. Mówiliśmy: "Idźcie tam zobaczyć, do tamtego pokoju" - i wtedy Łynia je wrzucała pod choinkę. Ale to nie było proste gdy mieliśmy już trójkę dzieci, które pilnują wszystkich kątów, okien i drzwi. Gdy byliśmy totalnie bezradni wymyśliłem, że kupujemy dwie choinki. Dzieci biegały więc od jednej do drugiej. Gdy tabun pobiegł w jedną stronę, to prezenty wrzuciliśmy pod drugie drzewko. To był ostatni raz, gdy "oszukaliśmy" dzieci, to znaczy pozwoliliśmy Mikołajowi dokonać tego czynu.

Czy wasze wnuczki nadal wierzą w Świętego Mikołaja?

J.S.: Tosia i Lila są w wieku prawie gimnazjalnym i zdaje się, że mają ochotę nas w tym roku przyłapać.

R.S.: Mają zresztą już dużo podejrzeń, graniczących nawet z pewnością. [śmiech]

Rozmawiał Marek S. Bochniarz

*Renata Stolarska - kieruje Stowarzyszeniem Teatralnym ANTRAKT, pisze scenariusze teatralne, produkuje spektakle, pracuje jako organizator pracy artystycznej w Teatrze Ósmego Dnia.

**Janusz Stolarski - aktor, reżyser i pedagog, twórca monodramów. Od 1991 roku współtworzy Stowarzyszenie Teatralne ANTRAKT. Współpracuje z grupami zagrożonymi wykluczeniem - seniorami 50+, osobami po kryzysach psychicznych, osadzonymi w poznańskich więzieniach. Pracuje w Teatrze Ósmego Dnia.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020