Archiwa WUOZ są przepastne, a ich zawartość nawet stuletnia. Różne obiekty, różne okresy. Zeskanowany jest już też cały Kapel, niemiecki fotograf czasów II wojny światowej. Nie wiadomo jednak, jak miał na imię, bo w opisach widnieje tylko jego nazwisko. - Tak czy siak, pierwszorzędna robota i duże klisze - ocenia Jerzy Miecznikowski.
System upada, dokument zostaje
Ot, choćby zdjęcia z Rydzyny. Nie chodzi o pałac, a o fotografie szkoły i spichlerza. Zwłaszcza spichlerz jest ciekawy: przysadzisty, na planie kwadratu, ściany szachulcowe. Bardziej przypomina architekturę Polski Wschodniej i słabo wypada jako dowód niemieckiej przeszłości "wschodnich ziem odzyskanych". A przecież właśnie taki musiał być cel dokumentacji, do której skierowano wspomnianego wcześniej Kapla.
Tak czy siak, to dobra robota. - Bardzo cenna, prowadzona systematycznie na terenie całego Poznańskiego - tłumaczy Miecznikowski. Dokument ma to do siebie, że jego wartość nie spada wraz z upadkiem systemu, który go stworzył i wykreował. A Niemcy jeszcze w okresie pruskim opracowali porządne standardy dokumentacji zabytków - właśnie zabytków, a nie każdego budynku, jak to się dziś robi. Dlatego według niemieckiego modelu pracowano również po obu wojnach, w międzywojniu i w czasie PRL. Wyjęcie z szafy konserwatora jednej z kartotek z fotografiami od czasów pruskich to fascynująca wycieczka w niebyt, małe, prywatne odkrycie tego, czego już dawno nie ma.
Weźmy takie Pyzdry. Zachowało się zdjęcie kościoła z 1917 r. Autor: "Dr. Graubner". Ciekawe, że jak przy Kaplu brak imienia. Ludzi było kiedyś znacznie mniej niż teraz, więc pewnie nie było potrzebne. A co w kadrze Graubnera? Kościół na wzgórzu, ze strzelistą wieżą. Fajne ujęcie, na pierwszym planie widać drewniany wóz z koniem, jakiegoś chłopa. Życie widać. Następne zdjęcie - inny autor, inne czasy. 1939 rok. Nic nadzwyczajnego, ani konia, ani chłopa, tylko kościół, za to z niespodzianką - brak szpiczastego zwieńczenia wieży. Oznaka wybuchu wojny? Pożar?
Historyk sztuki na tropie
- Stare pokolenie historyków sztuki uczyło się fotografii u Zbigniewa Czarneckiego, brata Witolda, który miał Foto-Wimar w oficynie domu przy Św. Marcinie - wspomina Jerzy Miecznikowski. Sam też jest historykiem sztuki, jednym z niewielu, którzy - jak jego szef, Brunon Cynalewski, a przed nim Roman Stefan Ulatowski - stali się etatowymi fotografami w Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków. - Katedra Historii Sztuki mieściła się kiedyś w byłym budynku Komisji Kolonizacyjnej przy Fredry, okna wychodziły na właśnie budowany gmach Urzędu Wojewódzkiego. Nie wiedziałem, że wkrótce będę tam pracował. Historycy sztuki to ci, którzy najczęściej dostarczają konserwatorom zdjęcia i usiłują, niczym detektywi, trop po tropie ustalić historię obiektu. Wszystko to w ramach zleceń na tworzenie jego karty inwentaryzacyjnej.
- Czarnecki uczył dokumentacji, zmuszając do ruchu, chodziliśmy po Poznaniu - wspomina Miecznikowski. Ruch mnoży punkty widzenia. Przekaz na zdjęciach konserwatorskich nierzadko bywa poruszający. W latach 80. XX w. Miecznikowski fotografował w Kościankach... Tamtejszy pałac Hulewiczów, miejsce barwnych spotkań artystów Zdroju i Buntu, miał w ich czasie, na początku XX w., kapitalnie bogatą bryłę z połowy XIX w., pełną mansardowych okienek, spadzistych dachów, z dumną wieżyczką nad gabinetem pana oraz stolarką poddasza i balkonu w typie dawnych domów zdrojowych. Fotografia sieni tego pałacu autorstwa Miecznikowskiego, z umywalkami, zainstalowanymi pod XIX-wiecznymi schodami, mówi chyba więcej o dewastacji polskich dworów w dobie socjalizmu niż widok elewacji, którą przycięto do sześciennego bloku mieszkalnego.
Inny punkt widzenia
"Opuść mi to skrzydło!" - krzyczał Cynalewski do pilota, gdy latał nad Lednicą, żeby zrobić ujęcia całościowe wykopalisk archeologicznych. Pilot kołysał samolotem na prawo i lewo, koleżanka z pracy, która chciała się przelecieć, była zielona ze strachu, a fotograf nawet tego nie zauważył. Miecznikowski przepracował z Cynalewskim 30 lat, obaj dla odpowiedniego kadru porzucali urzędniczą wygodę i rutynę.
Ten pierwszy wspomina po latach: - Chodziliśmy razem do wnętrz. Mieliśmy upoważnienie na piśmie od konserwatora, żeby nas ludzie wpuszczali do mieszkań, gdy należało sfotografować np. wąską uliczkę i na zewnątrz było to niewykonalne. Czasem wpuszczali, czasem nie... Różne mieszkania się widziało, dużo melin.
Helikoptera w mieście - tego Miecznikowski się bał. Jeśli silnik się zepsuje, nie ma gdzie lądować. Latali śmigłowcem nad Poznaniem "na deser", po sesji zdjęć zabudowań folwarcznych w całej Wielkopolsce, które ukazały się potem w albumie Architektura niedostrzegana. To zupełnie inny punkt widzenia regionu. - W kolorze, pierwszy raz tak fotografowaliśmy. Szreniawa, Czerniejewo, Gołuchów - jesienią, każde drzewo w innym kolorze... Poznań sfotografowali przy okazji, bez zlecenia. Miejski Konserwator wziął potem wszystkie te zdjęcia.
W swej karierze fotografa Miecznikowski odmówił tylko jednego: wejścia na komin Goplany. To było zlecenie z fabryki. - Pan sobie wejdzie i obpstryka wszystko za jednym razem - powiedzieli mu w administracji. - To chyba jakiegoś strażaka musicie sobie ściągnąć. Ja mu dam aparat, a on niech pstryka - odpowiedział. Ostatecznie dali się namówić na helikopter.
Monika Piotrowska
* Wykorzystane w artykule zdjęcia pochodzą z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Poznaniu.