Jej wystawa stanowi perłę w koronie tegorocznych prezentacji XPRINT. Dzięki kolejnej, świetnej aranżacji kps.archi, za którą stoi tutaj Anna Pilawska-Sita, główny pokaz festiwalowy - podobnie jak w ubiegłym roku przygotowany przez Pix.House w Arsenale - jest zwycięstwem nad trudną przestrzenią tej galerii i wprowadza ład w medialnym przekazie.
Nie jest to łatwe, także ze względu na treść przekazu Mayumi Suzuki. Dla Europejczyka łatwość, z jaką przyjmuje ona, że zmarły widzi i że to, co widzi, musi być obrazem zmąconym, nie wydaje się sama przez się zrozumiała. To raczej wycieczka do świata duchów, z którym naturalnie komunikują się ludzie Afryki czy Wschodu, lecz raczej nie my, wychowankowie kultury oświeceniowej. Nasze seanse spirytystyczne rozkwitły w 2. połowie XIX wieku i przekwitły w początkach wieku XX. Do kompromitacji polskiego medium - Stanisławy Tomczyk przyczyniła się zresztą m.in. fotografia. Badający działania pani Tomczyk psycholog Julian Ochorowicz uchwycił na zdjęciach włos, którym owijała szklaną zlewkę, by uzyskać jej "lewitację".
Fotografia, traktowana jako obiektywny dokument, obnażyła więc blagę kontaktu z zaświatami. Lecz ta sama fotografia, użyta do rozwiązania emocjonalnych problemów po stracie najbliższych, w rękach Suzuki staje się medium do tych kontaktów. Co sprawia, że w naszej kulturze to akceptujemy, że nie okazuje się to kiczem spirytystycznym?
Świat równoległy
Ciepła, sympatyczna i empatyczna fotografka upublicznia w fotoksiążce i na wystawie swój intymny świat z takim wdziękiem, że wzbudza akceptację samym stylem. On jest ważny: styl, podobnie jak układ w książce i aranżacja na wystawie, stanowi opakowanie i zarazem sposób podania dzieła oraz jego koncepcji. To bardzo ważne wprowadzenie do treści, lecz dopiero za tym otwiera się faktyczny przekaz Suzuki. Frapujący, który uruchamia u Europejczyka tęsknotę za postradaną naturalnością owego kontaktu ze światem równoległym - przestrzenią przodków. Jak duży rozdźwięk panuje między naszym a jej pojmowaniem istnienia minionego, obrazuje radość, z jaką odwoływała się podczas oprowadzania publiczności do informacji o powojennej odbudowie Starego Rynku w Poznaniu. Nie wiedziała, że ostatnią sprawą, o której chciano przy rekonstrukcji poznańskiej starówki pamiętać, byli jej mieszkańcy sprzed 1939 roku - społeczność żydowska i polscy oraz niemieccy "kapitaliści", a tym bardziej Niemcy, którzy przejęli ich własność w czasie okupacji 1939-1945.
Fantomy
Rekonstrukcja miasteczka Suzuki to podźwignięcie się pozostałych przy życiu do kontynuacji życia tych, którzy tam niedawno zginęli, nawiązanie do tego, co tam budowali, przeżywali i co po nich zostało. Albo inaczej: podtrzymywanie z nimi kontaktu, bo żywi, jak i Suzuki, w różnych drobiazgach i sytuacjach odkrywają ślady teraźniejszej obecności zabitych. Na przykład na fotografii miejsca kataklizmu, która na skutek nieplanowanego niedoświetlenia zamiast ludzi z teraźniejszego świata, idących ze światłami przez dolinę, pokazuje światełka fantomy. Suzuki mówi, że to duchy zmarłych w tej dolinie.
Gdyby coś takiego powiedział ktoś z naszej kultury, od razu zawiałoby fałszem lub infantylizmem. Suzuki wprawdzie myśl o rozmowie z zaginionymi w tsunami rodzicami wyraża w trybie warunkowym i wspomina, że to przecież niemożliwe, ale jednocześnie ten dialog prowadzi. W jej ustach słowa: The Restoration Will, czyli Odbudowa będzie - tytuł jej cyklu - mają więc zupełnie inny sens. Warto o tym pomyśleć, nie tylko oglądając zdjęcia Suzuki, lecz także w kontekście Czarno na Białym w Kolorze - wystawy archiwalnych zdjęć ze zbiorów Muzeum Etnograficznego...
Fotografia "bliższa prawdy"
Muzeum pokazuje ujęcia z obrzędów i fotograficzne ilustracje obyczajów z rozmaitych regionów Polski, datowane od roku 1890 po 1939. Nie wystawiono oryginałów, tylko ich reprodukcje cyfrowe - nie szkodzi, różnorodność treści i ich żywa, pełna ludzi narracja nic na tym nie tracą. Chodzi tu bowiem, jak podano w informacji, o "przeglądanie się w odbiciach minionego, ale zawsze przecież barwnego świata".
Tak, minione życie na polskich terenach było nadzwyczaj wręcz barwne. Nie trzeba kolorowej fotografii, by tego doświadczyć - ta mnogość świąt, rytuałów... Na etnograficznej wystawie postanowiono jednak istniejące czarno-białe zdjęcia dosłownie "pokolorować". Kuratorski zamysł nadania tym obrazom barw występujących w danym czasie i miejscu, popartych kwerendą naukową, poległ z kretesem na etapie cyfrowej koloryzacji. Efekt tych zabiegów ma charakter dziecięcej kolorowanki. Z czarno-białych zdjęć krzyczą mniejsze i większe plamy nienaturalnego, ostrego błękitu, czerwieni, jasnej zieleni, nawet - co ciekawe - nieskazitelnej bieli, które nałożone w Photoshopie na ubrania nie zostały poddane dostatecznemu cieniowaniu, nie wpuszczono ich też w sepię oryginału, choć reszta szczegółów i tło takie pozostały. Postacie w tych pstrych przystrojeniach stoją więc np. na przedziwnym gruncie, jakby na wulkanicznym piasku, bo szaro-czarna ziemia umknęła uwadze wykonawców koloryzacji.
Samą jej koncepcję, popartą etnograficzną wiedzą, można jednak tą wiedzą uzasadnić. Gdyby nie to, co głosi dalej informacja o wystawie: "pokolorowanie czarno-białych zdjęć urealnia przedstawioną na nich historię, aktualizuje przeszłość, stwarza z nich dokument bliższy prawdzie". No i tego już nijak obronić się nie da. Tu właśnie przychodzi na myśl refleksja nad sensem rekonstrukcji. Bez dialogu z aktorami przeszłości, prowadzonego w kontynuacji pokoleniowej i z szacunkiem do minionych technologii, żadnej rekonstrukcji nie będzie. Autentycznie barwna, a nie kolorowana fotografia może faktycznie przybliżyć nam odbiór, o czym świadczą choćby barwne zdjęcia z I wojny światowej. Lecz bez odczytania emocji, doświadczeń sportretowanych na niej ludzi, które czyta się przecież z czarno-białej fotografii wspaniale, każda rekonstrukcja, najbardziej kolorowa, będzie zaledwie chwilowym mamidłem. Jak wyborcze plakaty polityków, dla których fotograf Jerzy Piątek pierwszy użył kiedyś tego określenia.
Monika Piotrowska
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018