Kultura w Poznaniu

Teatr

opublikowano:

Do widza w Polsce trafia się przez serce

Rozmowa z Grażyną Kanią*, reżyserką "Scen myśliwskich z Dolnej Bawarii" Martina Sperra. 

. - grafika artykułu
fot. Markus Stein

Szewc chodzi w dziurawych butach, pisarze często nie mają czasu czytać. A czy reżyser, spędzając tak dużo czasu w teatrze, chodzi jeszcze wieczorami na spektakle?

Tak, ale rzadko. Kiedyś chodziłam na wszystko, bo początkujący reżyser może się uczyć również na cudzych błędach. Dziś jednak nie mam już tyle cierpliwości. Denerwuje mnie amatorszczyzna.

Wybiera Pani wtedy teatry w Polsce czy w Niemczech?

Raczej w Niemczech.

Podtrzymuje Pani to, co powiedziała przed kilkunastu laty w jednym z wywiadów: "Brakuje w Polsce kogoś takiego, jak Frank Castorf, szef teatru Volksbühne w Berlinie, który bezpardonowo zmusza ludzi do dyskusji, nawet jeśli to ma się zakończyć trzaśnięciem drzwiami"?

To było sporo lat temu. I oczywiście teraz w Polsce gra się spektakle, które zmuszają do dyskusji. Ale ta rozmowa jest jednak cały czas na innym poziomie. Do widza w Polsce trafia się przez serce. A potem dopiero do umysłu i intelektu. Do widza niemieckiego z kolei trafia się poprzez myśl i przesłanie. Praca z aktorami też jest inna. Chciałabym jednak zaznaczyć, że czuję się w Poznaniu jak w domu, choć miałam pewne obawy, wracając do pracy w Polsce po długiej przerwie. Porozumieliśmy się jednak z zespołem bez problemu. A przyznaję, że mam swój styl, sposób pracy. I co za tym idzie, wymagam od aktora konkretnych rzeczy.

Inny niż w Polsce, bardziej koleżeński, jest też w Niemczech stosunek widza do teatru i pracowników teatru do publiczności, która stawiana jest z twórcami na równi.

Powiedziała Pani, że ma swój styl. Ale ma też chyba swoich ulubionych dramatopisarzy? I raczej stroni od klasyki, rzadko sięga po polskich autorów?

To nieprawda. Wystawiłam np. Tadeusza Różewicza. W ogóle wystawiam klasykę coraz częściej. Myślę, że do klasyki trzeba dojrzeć. Czechowa i czy Szekspira nie ugryzie się pomysłami. Tu trzeba doświadczenia, również życiowego. A jeśli chodzi o mój styl, to spotkałam się z zarzutem, że pracuję w jednym kierunku. Tak twierdzą zwłaszcza ci krytycy, którzy nie widzieli wszystkich moich spektakli. Owszem, lubię nagą przestrzeń, w której aktor jest zmuszony czerpać z siebie i partnera. Nie wyręcza go czarowny klimat świateł albo realistyczna scenografia. W teatrze najbardziej interesują mnie sytuacja w jakiej znalazł się człowiek, słowo i ciało.

"Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii" wpisują się w nurt "nowej niemieckiej dramy ludowej". Czym ten gatunek się charakteryzuje?

W olbrzymim skrócie chodzi o sztuki napisane językiem prostych ludzi, który nie jest jednak żadną gwarą ani dialektem, tylko ich pewną esencją. A ich głównymi bohaterami są prości ludzie, żyjący w konkretnym czasie. Przedstawiane w nich życie, problemy, są jednak aktualne ponad podziałami społecznym. Są uniwersalne. Ich odbiorcą zaś może być każdy, bez względu na przynależność do warstwy społecznej. W "Scenach myśliwskich..." na przykład bohaterem jest cała wieś. Ale temat wykluczenia dotyczy przecież każdej hermetycznej społeczności.

Właśnie o ich bohatera chciałam zapytać. Bo w tym przypadku chyba nie możemy mówić o bohaterze - jednostce, tylko bohaterze zbiorowym - pewnej wspólnocie.

Tak. Są jednak postaci, które mają więcej tekstu niż inne, a ich problem jest głębiej opisany i można by ich nazwać bohaterami. Ale w tej sztuce są przede wszystkim częścią tej konkretnej społeczności. I właśnie to jest powód ich tragedii. Bo mimo, że są ofiarami mobbingu i ostracyzmu, robią wszystko, żeby uzyskać akceptację swoich katów. "Sceny myśliwskie..." to też opowieść o tym, że człowiek jest przede wszystkim jednostką społeczną. A bycie indywidualnością może go bardzo dużo kosztować.

Czy to są rzeczywiście problemy tylko ludzi prostych? Problem nietolerancji może przecież dotknąć każdego.

Oczywiście, dlatego nieważne, jak się ta wioska nazywa. Jej nazwa zresztą nie pada w tekście dramatu. Bo tak naprawdę mechanizmy wykluczania można dostrzec wszędzie. I co tu dużo mówić - sztuka ta opowiada o tym, co się teraz dzieje w Polsce.

O rzeczywistości, gdzie relacja kata i ofiary albo myśliwego i "zwierzyny łownej" zostaje zachwiana?

No właśnie. Każdy może stać się ofiarą, ale też katem. Przekleństwem tych postaci jest to, że robią wszystko, żeby przynależeć. Są w stanie zgwałcić same siebie, żeby tylko być zaakceptowanym. U Sperra jest pięć konkretnych ofiar. Jedna z nich popełnia samobójstwo, druga zabija, a ktoś inny zostaje zamordowany, matka wyrzeka się syna. Pojawia się tym samym pytanie - ile możemy poświęcić? I czy to jest w ogóle tego warte? Jak okrutnie bezwzględne musi być życie dla ludzi w takiej społeczności, gdzie patrzy się na innych z perspektywy pseudo-chrześcijańskiej moralności, gdzie zło i dobro jest czarno-białe. Gdzie ważny nie jest Bóg, tylko kościół i twarda hierarchia.

A jak Bóg zapatruje się na historię bohaterów Sperra?

W jednej ze scen pada zdanie: "Bóg nie wie co to znaczy być człowiekiem." "Sceny myśliwskie..." jednak to spektakl nie o wartościach religijnych, tylko mechanizmach międzyludzkich. I nie ważne jest to, czy ktoś zasłania się Biblią, Koranem czy innymi paragrafami. Sperr zresztą opowiada o czasach zaraz po wojnie w Niemczech, kiedy homoseksualizm był karalny. Gdzie jeszcze kilka chwil temu skazywano tych ludzi na obóz koncentracyjny albo zmuszano do pobytu w ośrodkach psychiatrycznych pod zaostrzonym rygorem i poddawano brutalnym eksperymentom pseudo-terapeutycznym. Co więcej, uwolnionych homoseksualistów z obozów koncentracyjnych wysyłano po wyzwoleniu prosto do więzienia.

Ludzie wydawali nazistom homoseksualistów i zasłaniali się obowiązującym wtedy prawem. A tak naprawdę zwyczajne szukali ofiary, po której złożeniu mogliby awansować społecznie. Byt tych donosicieli nie był przecież zagrożony przez pojawienie się jednostki homoseksualnej, że sąsiadem ich jest niepełnosprawny albo, że we wsi żyje kobieta, która nie czekając na powrót męża, zaczyna związek z innym mężczyzną. Tym ludziom nic z ich strony nie zagraża. To pozory. Jakże słaba i zakompleksiona musi być taka jednostka, która potrzebuje wroga-ofiary, żeby ugruntować siebie i swoją moralność. I dokładnie to samo dzieje się teraz w Polsce. Szuka się ofiar, szuka się powodu do wojny z tzw. złem. A ten zły to nie my, to zawsze ten spoza, ma inny kolor skóry, wierzy w innego Boga, inaczej kocha. Nawet wystarczy, że inaczej myśli.

Mówi Pani o tym, co się dzieje...

... na przykład w Orlando. Ale nie tylko. Tragedia ta, nawiasem mówiąc, jest albo dziwnie ignorowana w prawicowych mediach albo pojawiają się głosy zadowolenia z tej masakry. Mówię też o wszelkich zamachach na tle religijnym albo nienawiści kierowanej do osób homoseksualnych. Palenie kukły Żyda to też zamach.

Czy pomimo aktualności tej sztuki pozostanie Pani wierna realiom w jakich osadził ją Sperr?

W Polsce powojennej homoseksualizm nie był karalny. Z wyjątkiem akcji "Hiacynt" w PRL-u nie było oficjalnej nagonki. Co najwyżej osoby te były, i nadal są, wykluczane przez kościół. A że kościół w Polsce wciąż ma ogromny wpływ na społeczeństwo, to nawet jak ktoś generalnie nie jest wrogo nastawiony, odczuwa dyskomfort wobec osoby homoseksualnej. Tak więc dokonałam pewnych skrótów, np. jeśli chodzi o przeszłość Abrama, który był w więzieniu ponieważ uprawiał seks z mężczyzną.

Poza tym to historia o wsi, której wojna właściwie nie zmieniła. Jej burmistrz, który był nazistą, nadal jest burmistrzem. Wydawało mi się początkowo, że tej mentalności nie da się też przełożyć na polskie podwórko. Śledząc jednak to, co dzieje się od kilku miesięcy w tym kraju, jestem przekonana, że jest to sztuka o naszych czasach. Niestety. Historia ta okazała się ponadczasowa i ponadhistoryczna. Jest przekładalna na każdy język i na każdą przestrzeń geograficzną.

Widz, tkwiąc w tych problemach na co dzień, potrzebuje jeszcze rozgrzebywania ich w teatrze?

To wybór widza. Ale przychodząc na spektakl można zmierzyć się z tego typu problemem na poziomie artystycznym, a to zupełnie coś innego. Na poziomie dialogu, który jest inny niż w telewizji czy w bezpośrednim kontakcie z danym wydarzeniem na ulicy. To inny poziom refleksji i przeżycia. Idąc do teatru wchodzimy w rzeczywistość sztucznie stworzoną w konkretnym celu. Tworzoną na naszych oczach. Odgrywaną na żywo. Oglądamy historię, która być może pozornie nas nie dotyczy, ale mamy możliwość, by polemizować z przedstawioną artystyczną wizją. Wizyta w teatrze to spotkanie dwóch partnerów, twórców i odbiorców, to zaproszenie do dyskusji. Tak przynajmniej to rozumiem.

rozmawiała Monika Nawrocka-Leśnik

* Grażyna Kania: reżyserka, tłumaczka, wykładowca i coach. Absolwentka łódzkiej Filmówki (Wydział Aktorski) oraz Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ernsta Buscha w Berlinie (Wydział Reżyserii Teatralnej). Nagrodzona wieloma stypendiami (m.in. Ministerstwa Kultury i Sztuki (PL), Fundacji Heinricha Bölla w Berlinie i Fundacji Alfreda Toepfera w Hamburgu) oraz nagrodami (m.in. nominowana do Niemieckiej Nagrody Teatralnej Der Faust (2012) oraz Warszawskiej Nagrody Teatralnej Feiks). Pracuje zarówno w Polsce, jak i Niemczech, gdzie mieszka od 1997 roku.

  • "Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii" Martina Sperra
  • reżyseria: Grażyna Kania
  • Teatr Polski, Duża Scena
  • pokazy przedpremierowe: 24-26.06
  • premiera: 2.09, g. 19