Znudzenie trywialnymi formułami, słuchanie przyzwoitych aktorów rzemieślniczo poprawnie wykładających swój tekst, odgrywanie doskonale znanej roli skupionego, grzecznego widza - to wszystko sprawia, że czasem na samą myśl o wyjściu do teatru zaczyna ogarniać mnie znużenie. Zero zaskoczeń, 100% przewidywalności - taka to moja partycypacja w tej dziedzinie sztuki. Zwykle nie ekscytuję się tym, jak "dobrze" czy "źle" wypadła sztuka, no bo wszystkie te wrażenia i tak znajdą się w granicach normy. Z kolei nieuzasadnione czy nawet bardzo mądre burzenie czwartej ściany i wciąganie w spektakl mnie jako widza, również nie potrafi mnie wybudzić z marazmu. Kiedy na przykład każą wstać, zaspany wstaję z myślami pokroju: "no niech ci już będzie... toć widzę, że zaraz dostaniesz spazmów, jeśli nie zrobię ci tej malutkiej przyjemności". Obok mnie siedzą równie przewidywalni co sztuka, nieźli widzowie: ładnie ubrani, nawet znośnie wyperfumowani, schludni na ciele i umyśle. Nazywam to wszystko razem rutyną sztuk typowych. Egzemplum wylęgarni takowych rzeczy jest choćby przeceniany Festiwal Malta.
Prawdziwi ludzie
Czy widzieliście "Personel" Krzysztofa Kieślowskiego? Ten trochę wyparty dziś film pokazuje, jak pion techniczny w teatrze musi poradzić sobie na zapleczu z fanaberiami i szkaradnymi zachowaniami aktorów, którzy poza sceną pokazują, jak bardzo plugawymi są ludźmi, kiedy im nie starcza na co dzień człowieczeństwa. Dlatego absolutnie nie ufam aktorom i żadnego z nich nie obdarzam bezkrytycznym zachwytem. A nuż prywatnie jest kanalią?
"Fioletową krowę" zaczęła dla mnie już sama publiczność formą przedakcji. Gdy usiadłem w jednym z pierwszych rzędów, po prawej miałem starszą panią o mlecznych włosach (w kiepskich momentach spektaklu zdarzało się jej cicho, choć wyraźnie westchnąć), a po lewej pana, który zdjął czerwoną kurteczkę, prezentując koszulę w panterkę - od razu wiedziałem, że przyszedłem w bardzo dobre miejsce. W trakcie spektaklu widzowie nie ograniczali się do śmiechów, a żywo i energicznie komentowali konkretne scenki, grę aktorów. Na szczęście zabrakło oburzonych frustratów, którzy by ich uciszali, więc mogliśmy się zachowywać w grupie niepoważnie, niegrzecznie i poza zasadą skupienia, trochę jak publiczność stand-upu, który jest zwyczajnie za dobry, żeby nań nie reagować.
Ta szczerość reakcji i brak utemperowania oddawał eksplozywny charakter przedstawienia. Temperaturę podkręcała w nim seniorka Urszula Matuszewska, odpowiedzialna za intro i outro, "rozdawanie" głosów, a także działania o charakterze dyrygenckim. Na co dzień wykluczać ją może wiele: płeć, wiek czy niepełnosprawność. Na scenie okazała się najbardziej charyzmatyczną aktorką, ponieważ wszystkie te ograniczenia odrzuciła, zignorowała, zechciała skomentować, bądź przewrotnie wykorzystać (kula, która na co dzień pomaga jej w poruszaniu się, gra tu zupełnie inne funkcję: pogrąża inne postaci we śnie albo "gasi" światła). Inni zrobili podobnie. W tekstach, które mieli do wypowiedzenia czułem ładunek skomplikowanych emocji. Równie interesującą, a przy tym tak nieprzejednanie silną postać kobiecą jak ta zagrana przez Matuszewską, widziałem w ostatnim roku tylko w animacji "Cała szkoła idzie na dno", w której Lunch Lady Lorraine ze stołówki w chwili zagrożenia okazuje się superbohaterką.
Czemu służą żarty?
Aktorzy zademonstrowali w "Fioletowej krowie", że te śmieszne, nierzadko bardzo lapidarne wierszyki można zinterpretować wbrew ich banalnemu humorowi, dociążając je własnymi przeżyciami, które - mimo że niewyrażone wprost - dodają do przedstawienia aurę dokumentalnej opowieści grupy o ich codzienności. Ten element sztuki był dostępny w dużej mierze w kodach pozajęzykowych, a percypowany przede wszystkim za pomocą empatii. W czasie przedstawienia uświadomiłem sobie, że do "Fioletowej krowy" Barańczak wybrał wiele tekstów, które zostały oryginalnie ułożone nie tyle - a może nie przede wszystkim - z myślą o rozbawieniu innych, co próbie poradzenia sobie z rzeczywistością, jakiej czasem nie sposób zaakceptować.
W spektaklu punktem węzłowym, dotyczącym tworzenia zabawnych tekstów i opowieści jako formie mierzenia się z życiem, było wykonanie "Lustra" Johna Updike'a: "W lustro spoglądasz | i znów się czujesz, | jakby cię poza | ramę wymietli: | łysawy blondas |kiepsko małpuje | ciebie - o, groza | waszej symetrii", a każdemu wersowi towarzyszy odczytanie liter wspak. Dwie grupy aktorów stojąc naprzeciwko siebie zadawały i przyjmowały ciosy z drugiej strony, rozdzielone scenografią/lustrem. W tę sytuację dramatyczną widz mógł też wpisać siebie - przypominając sobie, że często jego największym wrogiem staje się on sam.
W spektaklu Janusz Stolarski odegrał rolę poślednią, a wziętą jakby z innego kręgu kulturowego: kuroko, czyli postaci ubranej na czarno w tradycyjnym teatrze japońskim, co ma symbolizować fakt, że jej "nie widać". Kuroko pomaga aktorom zmieniać kostiumy, podaje im rekwizyty - i podobnie działał Stolarski (poza tym, że też wypowiadał fragmenty tekstów). Nie był jednak dyrygentem przedstawienia - bo tę funkcję powierzył Matuszewskiej.
Gdy w spektaklu wygłaszała tytułowy tekst autorstwa Geletta Burgessa "Nie widziałam fioletowej krowy | I nie liczę na widok takowy, | Ale mogę już teraz dać słowo: | Wolę widzieć niż sama być takową", przypomniałem sobie wypowiedzi wielu rozgoryczonych artystów, którzy uważają, że sztuka niczego nie jest w stanie zmienić w świecie - a jeśli nawet tak kiedyś sądzili, to już porzucili te mrzonki. Ja bym jednak z nimi polemizował...
Marek S. Bochniarz
- spektakl "Fioletowa krowa" z cyklu Teatr Powszechny
- Sala Wielka, CK ZAMEK
- 10.10
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018