Dla wielu słuchaczy ten koncert miał być próbą zmierzenia się z legendą. Szukania odpowiedzi na narzucające się wręcz pytanie: na ile poruszająca/autentyczna/emocjonująca może być muzyka rockowa zespołu, który powstał ponad cztery i pół dekady temu. A może koncert miał być po prostu pretekstem do miłego spędzenia wieczoru? Jakichkolwiek by nie zakładać motywacji i pytań uczestników koncertu, dał on chyba odpowiedź jednoznaczną. Nawet bowiem jeśli momentami nie rzucał na kolana, to chyba nie było nikogo, kto nie wychodziłby w czwartek z Areny w dobrym nastroju (chyba że ci, którym humory zepsuła koszmarnie nieporadna obsługa szatni).
Wzorzec
Ktoś uważniej śledzący koncertowe poczynania zespołu mógłby dostrzec, że program czwartkowego koncertu właściwie w niczym nie rożni się od tych, które dawał zespół w minionych kilkunastu dniach w krajach skandynawskich. W istocie, tzw. setlista z Poznania była kopią tamtych. Ale też chyba trudno z tego robić zespołowi zarzut. Być może jest wręcz przeciwnie. Powiedzieć można, że z uwagi na układ utworów i - w konsekwencji tego - dramaturgię wieczoru, a wreszcie ze względu na siłę i jakość brzmienia, występ Deep Purple mógłby być traktowany jako swego rodzaju scenariuszowy rockowy wzorzec.
Pokolenia
Klasycy hard rocka powrócili do Poznania po wielu latach. Musieli być tu bardzo oczekiwani. Arena zapełniła się bowiem do ostatniego miejsca publicznością w różnym wieku. Bardzo dużą jej część stanowili słuchacze "50+", którzy na rockowe koncerty przybywają szalenie rzadko. Sporo było też jednak widzów o pokolenie młodszych, a trochę też nastolatków, dla których było to pewnie pierwsze na żywo spotkanie z zespołem. Podczas koncertu zabrzmiało pięć utworów z ubiegłorocznej płyty "Now What?!", udanie wplecionych w program wieczoru. Dynamiczne kompozycje, porywające tłum, przeplatane były spokojniejszymi fragmentami. Partie solowe instrumentalistów pozwalały odetchnąć nie tylko fanom, ale i wokaliście. Oczywiście najbardziej euforycznie przyjmowano wielkie hity, w rodzaju "Into The Fire", "Strange Kind Of Woman" czy "Smoke On The Water".
Średniodystansowiec...
Wokalista Ian Gillan jest w tym towarzystwie osobą, którą chyba najbardziej dotknął upływ czasu. Nigdy nie oszczędzał swego głosu i dziś już niemal siedemdziesięciolatek (tak, w sierpniu przyszłego roku skończy 70 lat!) nie zawsze sięga głosowo wszystkich rejestrów sprzed lat. Choć, co ciekawe, można było odnieść wrażenie, że z biegiem koncertu śpiewa mu się coraz lepiej i niektóre bardzo forsowne partie przychodziły mu niemal z łatwością. Tym niemniej, po niektórych utworach przypominał biegacza - średniodystansowca, który właśnie zakończył wyczerpujący sprint. Wtedy bardzo cenne było wsparcie kolegów - instrumentalistów, którzy na chwilę skupiali na sobie uwagę publiczności.
Dialogi
Co ciekawe, głównymi solistami - improwizatorami są dwaj artyści najmłodsi stażem w grupie. Obaj jednak solidnie na to swoje miejsce zapracowali - i podczas poznańskiego koncertu też potwierdzali swą klasę, choćby w kluczowych moim zdaniem momentach wieczoru.
Pierwszym z tych momentów był utwór "Lazy", z rozpoczynającą go pamiętną, historyczną wręcz, epicką instrumentalną sekwencją. Słyszeliśmy mruczący bas i kołyszącą (chciałoby się powiedzieć wręcz "swingującą") perkusję, a na tym tle gitarzysta Steve Morse i grający na instrumentach klawiszowych Don Airey prowadzili wspaniałe dialogi. Właśnie - nie techniczne popisy instrumentalne, tylko dialogi. Dlaczego był to moment przełomowy? Mam wrażenie, że grając ten utwór zespół przekroczył jakąś barierę ekspresji, emocji - wtedy już na pewno nie mieliśmy do czynienia tylko z odtwarzaniem "starych kawałków", ale z autentyczną sceniczną kreacją. Drugim takim momentem był niemniej słynny "Perfect Strangers", kiedy to dach Areny zdawał się unosić - i to nie z uwagi na siłę brzmienia, ale na jego precyzję, barwę i znów - emocję, które budziła muzyka.
Chopin i hymn
Wskazuję na Morse'a i Aireya, bo mimo, że ten pierwszy gra w grupie już od dwóch dekad (!), obaj jednak postrzegani są wciąż głównie jako następcy artystów ze słynnego "złotego składu": gitarzysty Ritchiego Blackmore'a i Jona Lorda, grającego przed laty na instrumentach klawiszowych. Obaj "nowi" muzycy grają dziś w zespole wiodące role. Airey decyduje się podczas występów na zmierzenie się z legendą zmarłego przed dwoma laty Jona Lorda w jeszcze jednym sensie. Lord miewał zawsze w trakcie koncertów grupy czas na partię solową i chętnie skręcał wówczas na przykład w stronę muzyki Chopina. Airey pięknie do tej tradycji nawiązał, grając w pewnym momencie błyskotliwą składankę chopinowskich tematów, z Polonezem A-dur na czele, a solówkę zakończył... Mazurkiem Dąbrowskiego. Oczywiście, wzbudził tym niezwykły aplauz publiczności. Słuchacze zresztą reagowali bardzo gorąco podczas całego koncertu - zwłaszcza pod koniec chętnie śpiewając chóralnie razem z zespołem.
Starsi panowie
Pamiętam pierwszy koncert Deep Purple w Poznaniu w 1991 roku, który był w ogóle ich pierwszym występem w naszym kraju. I z oczywistych przyczyn emocje były wówczas zupełnie inne, znacznie większe. Trudno porównywać te dwa zdarzenia, zwłaszcza że dzielą je ponad dwie dekady, podczas których wiele zmieniło się - w świecie i w muzyce. A jednak wydaje się, że - może paradoksalnie - o ile wówczas mieliśmy poczucie "historycznej chwili" i spotkania z muzycznym pomnikiem, rockowym mitem, to dziś Deep Purple jest po prostu wciąż żywym i żywotnym zespołem. W uwielbieniu fanów jest chyba teraz trochę więcej dystansu, co nie przeszkadza im zachwycać się muzyką.
Czas jednak płynie i na pytanie: czy starsi panowie z Deep Purple jeszcze do nas powrócą, trudno odpowiadać z absolutną pewnością. I także dlatego warto było posłuchać ich w czwartek w Arenie. Dlatego, że to kawał rockowej historii - ale i trochę współczesności.
Tomasz Janas
- Deep Purple
- Arena
- 13.02.2014