Czy druga płyta artysty może być ważniejsza (i trudniejsza do nagrania) niż debiutancka? Zapewne tak. Szczególnie w przypadku artysty takiego jak Fismoll - młody chłopak, mający ledwie dwadzieścia jeden lat. Chłopak, którego pierwszy album sprzed dwóch lat stał się w swoim czasie wydarzeniem, a zdaniem niektórych zgoła sensacją - wydawniczą i artystyczną. Jak unieść brzemię sławy, te wszystkie pełne uniesienia głośne zachwyty Kasi Nosowskiej, Marka Niedźwieckiego i innych; te rosnące oczekiwania sporej grupy wielbicieli? Albo jak się od tego brzemienia uwolnić?
Fismoll udowodnił, że jest to możliwe. Przede wszystkim nie dał się zapędzić, zmusić do zbyt szybkiego nagrywania kolejnego materiału, do "bywania" na muzycznych salonach. Pozostał na marginesie, pozostał twórcą alternatywnym, niezależnym. W spokoju pracował nad nowym repertuarem - i efekt tej pracy jest absolutnie przekonujący.
Dwa słowa przypomnienia. Artysta naprawdę nazywa się Arkadiusz Glensk. Pochodzi z Poznania, z muzycznej rodziny, mieszka gdzieś na Dębcu i... to właściwie wszystko, co było o nim wiadomo, gdy w połowie 2013 roku przedstawił swój debiutancki album. Wypełniony bardzo melodyjnymi, finezyjnymi piosenkami, przepełnionymi melancholią i liryzmem. Sam podpowiedział wówczas skojarzenie swej twórczości z klimatem muzyki islandzkiej. I o dziwo ta nienachalna, niesztampowa, daleka od trywialności muzyka zyskała ogromną popularność. Fismoll zjeździł całą Polskę, łącznie z największymi festiwalami, zaczął pojawiać się też poza granicami kraju.
Wielbiciele od dawna czekali na drugi album. Glensk pokazuje na nim dobitnie, że jest artystą świadomie kreującym swój muzyczny wizerunek. Dobrze już wie, które elementy piosenkowej sztuki definiują jego oryginalność, potrafi jednak znaleźć też pole do poszukiwań czy rozwijania formuły zaprezentowanej na pierwszej płycie. I to jest jedna z największych zalet jego nowego wydawnictwa. To, że nie rezygnując ze swej własnej narracji, ze swojego muzycznego języka, potrafi absorbować nowe elementy. I potrafi nadać całości własny charakter.
Pojawiają się tu, subtelnie dozowane, brzmienia elektryczne i elektroniczne. Szybujące w przestrzeń ciemne riffy elektrycznej gitary dodają tej muzyce wiele smaku i wartości (choćby w otwierającym płytę utworze "Eager Boy"). Mamy skojarzenia niemal z rockiem progresywnym ("Tales"), ale i muzyką świata (chórki w "Soldier") czy amerykańskim folkiem. Tu i ówdzie powraca jakby echo dokonań Antony'ego & The Johnsons. A przy tym wszystkim ani na chwilę nie mamy wątpliwości, że to nowa płyta Fismolla. Dodajmy jeszcze świetne kompozycje, znakomicie zaśpiewane i tak też zagrane. Znakomita produkcja i dbałość o najdrobniejsze muzyczne detale sprawiają, że może być to płyta zarówno dla wielbicieli ambitnych piosenek, jak i dla poszukiwaczy wyrafinowanych rozwiązań brzmieniowych.
"Być może jestem zbyt delikatny" - śpiewa Fismoll w piosence "Matricaria", z której zaczerpnął również tytuł albumu. I choć dialogowanie z tekstami piosenek nie jest może najmądrzejszym pomysłem, jednak można autorowi podpowiedzieć, że nie. Nie jest zbyt delikatny. Jest artystą z charakterem i osobowością. A ponieważ ma dodatkowo szczęście spotykać na swej drodze odpowiednich ludzi (jak współautor i współproducent całości Robert Amirian), tworzy rzeczy szalenie interesujące.
Czy zatem druga płyta może być ważniejsza - i lepsza - niż debiutancka? Tak, to się zdarza. Jest tak również w przypadku Fismolla. I dlatego ze spokojem mogę słuchaczom polecić najnowszy album poznańskiego artysty.
Tomasz Janas
- Fismoll, "Box of Feathers"
- wyd. Nextpop