Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Barbarzyńcy w wielkim mieście

Co łączy Britney Spears i Wima Wendersa? To samo co Inwazję Barbarzyńców z Berlinem - Nieudacznicy.

Wędrująca boja przed Klubem Polskich Nieudaczników. Fot. P. Bedliński - grafika artykułu
Wędrująca boja przed Klubem Polskich Nieudaczników. Fot. P. Bedliński

Barbarzyńcy mają to do siebie, że lubią się rozprzestrzeniać. Dużą białą flagę z logo festiwalu postanowili po raz pierwszy zatknąć nie tylko nad Poznaniem. Ruszyli na Zachód, do Berlina. Przejęcie nastąpiło dziesiątego maja, czyli prawie miesiąc po edycji poznańskiej. Niemieckim przyczółkiem stał się Club der Polnischen Versager. Nazwę tłumaczy się jako Klub Polskich Nieudaczników.

Klub istnieje od dwunastu lat. Autoironia zawarta w nazwie przypadła Niemcom do gustu. Wyróżniała klub na tle innych polonijnych ośrodków. - Początkowo miał być dla Polaków mieszkających w Berlinie, a okazało się, że jest po prostu dla wszystkich. Stał się miejscem berlińskim - mówi Piotr Mordel, jeden z założycieli. Razem z Adamem Gusowskim organizuje tu wydarzenia - koncerty i wystawy, najróżniejszych artystów - nie tylko Polaków. - Jesteśmy jak rodzina zastępcza - śmieje się Mordel. W klubie odbył się nawet ślub japońsko-niemiecki, którego udzielił czarnoskóry pastor. Nieudacznicy mają na swoim koncie również pewien mainstreamowy epizod. Wystąpili w popularnym talk show razem z Britney Spears i słynną niemiecką aktorką serialową Uschi Glas. - To była surrealistyczna przygoda. Jedna z wielu, jakie nam się w tym klubie przydarzyły - wspomina Mordel.

Gdy stoimy i rozmawiamy z Piotrem, zaczepia nas Jurek, jeden ze stałych bywalców. Jurek, na oko pięćdziesięcioletni, ma za rogiem sklep - zajmuje się renowacją mebli. Czasem kupuje u niego Wim Wenders, który mieszka w kamienicy po drugiej stronie ulicy. Nie powinno nas to dziwić. W końcu to dzielnica Mitte - dziesięć kroków od Alexanderplatz, dwadzieścia od Bramy Brandenburskiej. Na murku siedzi Tomek. Chłopak pomógł kiedyś Jurkowi zanieść meble do mieszkania Wendersa. Nie chciał zdjąć swoich nabitych kolcami butów. Całe szczęście nie porysował reżyserskiego parkietu. Tomek pracuje u Nieudaczników za barem.

Inwazja Barbarzyńców na Berlin zaczyna się po dwudziestej. Klub mieści się w nieodnowionej kamienicy przy Ackerstrasse. Kamienica wygląda trochę jak stary ząb, którego ktoś postanowił zostawić w szczęce, wymieniając całą resztę. Po fasadzie pnie się zielony bluszcz. W środku dwa pomieszczenia, kilka stołów i krzeseł różnej maści, wystrój według zasady AA - awangardowo i ascetycznie. Na scenie pod ekranem pianino ustawione przodem do ściany, za żyrandole robią filtry do kawy i piłeczki ping-pongowe. W głębi za barem duży regał bookcrossingowy. Na półce, wśród innych, stoją dwa tomiska - Historia Polski i Historia Niemiec. Widownia to w większości Polacy, ktoś prosi o tłumaczenie na język niemiecki.

Na początek leci film z poznańskiej akcji miejskiej pt. "Wędrująca boja" grupy Urban Art, czyli Anne Peschken i Marka Pisarskiego. Metalowa boja stawała w różnych miejscach Poznania, zbierając opowieści mieszkańców związane z miastem. "Ciekawią mnie historie osobiste. Wielka historia jest opisana gdzie indziej" - deklaruje na początku filmu Peschken. Tych historii udało się zebrać zaledwie kilka - jest opowieść o starej zajezdni tramwajowej na ul. Gajowej, o tramwaju na ul. Półwiejskiej i imprezach w parku Starego Browaru, gdy jeszcze nie było tam centrum handlowego. Mało. Film trwa 12 minut. Pozostawia niedosyt.

Barbarzyńcy przywieźli do Berlina również dwa performance'y: "Uziemienie" Łukasza Trusewicza i "Krajana" Dominika Złotkowskiego. Pierwszy oglądamy na dziedzińcu starej fabryki czekolady za starą kamienicą. Artysta czołga się pod podłączoną do prądu konstrukcją z drutu kolczastego rozpiętą między dwiema listwami. Ci, którzy widzieli performance rok temu w ciasnej salce w podziemiach poznańskiego klubu, mówią, że w tym otoczeniu, na  wolnym powietrzu traci siłę wyrazu. Podczas wiosennego wieczoru, przy łagodnym szumie drzew i świergocie ptaków nie czuję opresyjnej sfery, której stworzenie było zamiarem artysty.

- Jesteś Żydem czy pedałem? - zaczyna swój performance Dominik Złotkowski. Stoimy już w sali teatralnej, która mieści się wewnątrz fabryki. Każdy z widzów musi odpowiedzieć. Kilkoro próbuje się wyłamać ze schematu, ale inne opcje nie wchodzą w grę. Nie można być "człowiekiem", albo "i Żydem, i pedałem". Pedały dostają czerwone karki, Żydzi niebieskie. Złotkowski rzuca dwukolorową monetą. Los decyduje, która grupa obejrzy piątkowy performance. - Żydzi zostają, pedałom dziękujemy! - woła artysta. Na sali zostaje mniej więcej połowa, głosy - jak widać - rozłożyły się po równo. Czy tak samo źle być pedałem jak Żydem? Ciekawe, czy gdyby na sali przeważali Niemcy lub ktokolwiek inny, wybraliby tak samo.

Po akcji wracamy do klubu na elektroniczny set Rafała Zapały. Muzyk generuje dźwięki za pomocą współczesnego komputera i stylowego syntetyzatora Putney z 1969 roku, który ładnie wyglądałby jako element wyposażenia. Trzeszczące dźwięki spina linia melodyczna. To 3 × M: Mensch, Maschine, Musik (człowiek, maszyna, muzyka). Przed klubem gromadzi się coraz więcej ludzi. W końcu to piątkowy wieczór. Epilog tegorocznej Inwazji Babarzyńców właśnie się zakończył. Czy po wielkim i kosmopolitycznym Berlinie Barbarzyńcy pojadą szerzyć różnorodność na wschód, do małych wsi i miasteczek? Okaże się w przyszłym roku.

Natalia Grudzień

  • Inwazja Barbarzyńców - Inny Festiwal
  • Club der Polnischen Versager, Berlin, Ackerstrasse 168
  • 10.05