Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Okrucieństwo na Ławicy

Maltretowani, bici, poniżani. Setki poznaniaków zatrzymanych 28 czerwca 1956 roku na ulicach miasta stały się ofiarami zemsty i odreagowania przez funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki.

. - grafika artykułu
Czołgi na ulicach Poznania 29.06.1956, fot. ze zb. Instytutu Pamięci Narodowej

Gdy 28 czerwca 1956 roku po południu wojsko odblokowało oblężony dotychczas gmach Wojewódzkiego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Kochanowskiego, wieczorem ruszyły masowe aresztowania osób uczestniczących w demonstracji lub walkach z UB, lub o to podejrzanych. Zatrzymanych wywożono najczęściej poza centrum miasta, do "punktu filtracyjnego" utworzonego naprędce w pomieszczeniach garnizonowych lotniska na Ławicy. Nazwa tego miejsca wskazuje, jaki był jego cel. Zatrzymanych przekazywano bowiem dalej: do centralnego więzienia na ulicy Młyńskiej, a także do więzienia UB na ulicy Kochanowskiego, jak i do więzień w Gnieźnie, Środzie i Rawiczu.

O skali zatrzymań najlepiej świadczy fakt, że już 30 czerwca na Ławicy przebywało około 750 uczestników wydarzeń na ulicach Poznania. Wśród nich zdecydowanie przeważali robotnicy. Zgodnie z obowiązującym w PRL prawem MO lub bezpieczniacy mogli zatrzymać każdego obywatela na 48 godzin. Po tym czasie prokurator musiał zdecydować: albo przedłużyć okres zatrzymania, albo zastosować areszt lub zwolnić zatrzymanego.

Kablami i rewolwerem

Początkowo - a więc w ciągu pierwszej nocy po krwawych wydarzeniach - śledztwo na Ławicy prowadzono bez nadzoru prokuratorskiego. Przesłuchujący pierwszych uwięzionych ubowcy i milicjanci czuli się bezkarni, byli więc brutalni. Wróciło tak znane z lat stalinowskich bicie i maltretowanie, a także zastraszanie przesłuchiwanych. Przesłuchujący ubowcy zmierzali najprostszymi, siłowymi metodami do zdobycia dowodów i zeznań potwierdzających przyjętą przez władze (m.in. w przemówieniu radiowym premiera Józefa Cyrankiewicza) wykładnię, że robotniczy protest był zaplanowaną i kierowaną przez "zachodnich imperialistów" prowokacją, wystąpieniem przeciwko władzy ludowej, przeprowadzonym przez agentów amerykańskiego i zachodnioniemieckiego wywiadu.

Aresztowany 29 czerwca Józef Wielgosz, robotnik ZISPO (ówczesna nazwa zakładów Cegielskiego), opowiadał: "Zawieziono nas na teren koszar lotniska Ławica. Było tam mnóstwo ludzi siedzących w kucki jeden za drugim, z rękami trzymanymi z tyłu głowy. Pilnowała ich uzbrojona milicja. Zostałem zmuszony do zajęcia tej samej pozycji. Widziałem, jak milicjanci siedzący na ławkach w ciężarówkach bili aresztantów gumowymi kablami i kopiąc, spychali z samochodów. Przechodzący obok pułkownik lotnictwa, poruszony widokiem tej masakry, podszedł do milicjantów, coś im mówił. Stanęli na baczność i grzecznie schowali kable do kieszeni. Ja w tej katorżniczej pozycji siedziałem około pięciu godzin". 

"Z Matejki w nocy (wzięli nas - red.) na Ławicę, na strzelnicę, rączki do góry - i tak do rana" - wspomina Janusz Biegański, zatrzymany za posiadanie przy sobie pocisków, uczestnik ataku na gmach UB. - "A oni sobie chodzili i mówili: »Puścić po nich serię? To im się odechce rewolty«. Dopiero rano wypuścili nas do koszar. W rządku musieliśmy siedzieć, jeden drugiemu między nogami, ręce wyciągnięte do przodu na nim (sąsiedzie - red.). Jak śniadanie nam dali na drugi dzień, taką pajdę chleb na cztery, kubek czarnej kawy wojskowej, to jak jeden jadł, to drugi musiał jeszcze trzymać na nim ręce - i tak kolejno. Nie wolno było jeść wszystkim naraz".

Za wznoszenie podczas demonstracji entuzjastycznych okrzyków na Ławicę trafił m.in. Tadeusz Steciuk, wskazany ubowcom na ulicy przez znajomego. "Tam co dwie godziny przesłuchanie" - wspominał nerwowość śledczych. - "»Czemu krzyczeliście hurra, do jakiej organizacji należycie?« Odpowiedziałem: do ZMP. Oni mi rewolwerem pod nosem machali. Nie wiedziałem w tej piwnicy, kiedy dzień, kiedy noc! Z lotniska przewieźli nas do zakładu karnego. (...) Po dziewięciu dniach mnie wypuścili".

Było przyzwolenie

Szacuje się, że okrucieństwa ze strony śledczych doświadczył co trzeci przesłuchiwany. Na Ławicy często stosowano tzw. ścieżkę zdrowia - przepuszczano zatrzymanych przez szpaler bijących pałkami funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Milicjanci bili z przyzwyczajenia, odreagowując stres związany z wydarzeniami "czarnego czwartku". W szeregach milicji istniało jawne przyzwolenie na katowanie obywateli. 29 czerwca 1956 roku podczas odprawy w Komendzie Wojewódzkiej MO w Poznaniu ówczesny zastępca komendanta głównego Teodor Duda wręcz polecił tak ostro postępować z wszelkimi zatrzymanymi. I choć 3 lipca komendant miejski MO zwrócił uwagę podopiecznym, że wypadki bicia obywateli są "niedopuszczalne", samosądy - zwłaszcza na posterunkach milicji w różnych punktach miasta - trwały w najlepsze do 6 lipca.

Dopiero 29 czerwca 1956 roku rano Prokuratura Wojewódzka skierowała na Ławicę 15 prokuratorów, których zadaniem było nadzorowanie śledztw prowadzonych przez pary śledczych - zwykle pracowników UB. Już 28 czerwca kierownictwo centralne UB wszczęło bowiem śledztwo "w sprawie o usiłowanie dokonania przemocą zmiany ustroju PRL oraz o dopuszczenie się gwałtownych zamachów na przedstawicieli władzy państwowej i urzędy państwowe". Ubowcy byli wściekli, bo na ulicach Poznania zaatakowano funkcjonariuszy bezpieki. Jeden z nich - kapral Zygmunt Izdebny - został śmiertelnie zlinczowany przez tłum na dworcu kolejowym. Dwaj inni ubowcy zostali ciężko pobici.

Bez zażaleń na UB-owców

Obóz dla zatrzymanych za udział w "czarnym czwartku" 28 czerwca 1956 roku na Ławicy istniał do 3 lipca 1956 roku. Według oficjalnych danych z Prokuratury Wojewódzkiej, na Ławicy oraz w gmachu WUdsBP na Kochanowskiego zatrzymano w sumie 629 osób. 331 spośród nich po wstępnych przesłuchaniach zostało zwolnionych - pozostałym postawiono zarzuty m.in. napadu na gmach UB, na placówki MO, na więzienie na Młyńskiej, za atakowanie wojska, wreszcie za kradzieże.

Milicjanci bili poznaniaków w trakcie śledztw co najmniej do 11 lipca 1956 roku. Za brutalność zapłacił tylko komendant IX Komisariatu MO Jeżyce, zwolniony ze stanowiska.

Do września 1956 roku do prokuratury trafiło tylko 48 zażaleń na brutalne postępowanie funkcjonariuszy MO. "Inni pobici albo sami zrezygnowali ze składania zażaleń, gdyż obawiali się dalszych represji w śledztwie i większej surowości sądu, albo zostali przekonani o dalszej bezcelowości zażalenia przez obrońców lub współwięźniów" - napisał Edmund Makowski, autor książki Poznański Czerwiec 1956. Pierwszy bunt społeczeństwa w PRL.

Znamienne, że żadne z zażaleń nie dotyczyło funkcjonariusza UB.

Piotr Bojarski

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019