Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

ERA JAZZU. Mistrzowie nadal w formie

Koncert kwartetu Oregon należał do tej kategorii wydarzeń, które zapewne na długo pozostaną w pamięci odbiorców. Słuchanie tej legendarnej formacji było jednym z największych przeżyć tegorocznej Ery Jazzu.

. - grafika artykułu
Oregon. Fot. Tomasz Nowak

Kolejne dwa wieczory - piątkowy i sobotni - na jazzowym festiwalu były znów prezentacją zdumiewająco odmiennych pomysłów na muzykowanie, zdumiewająco odmiennych stylistyk i nastrojów. Amerykańscy artyści pokazali nam w te dwa wieczory szeroką paletę brzmień i wielość inspiracji. Pokazali odmienny stosunek do dźwięku - i ciszy. Bohaterowie obu wieczorów znaleźli grono zaprzysięgłych wielbicieli. Nie ukrywam, że mnie jeden koncert zachwycił, drugi - pozostawił pewien niedosyt.

W sobotni wieczór w Blue Note brzmiała (a może raczej grzmiała) muzyka elektrycznego kwartetu, prowadzonego przez wielce doświadczonego basistę Reggie Washingtona. W niedzielę klubem zawładnęła twórczość kwartetu Oregon.

Gęsta tkanka dźwięków

To właśnie drugi ze wspomnianych koncertów był, moim zdaniem, jednym z najważniejszych wydarzeń festiwalu. Udowodnił, że wielcy mistrzowie nie starzeją się, że ich muzyczne koncepcje po latach, a nawet dekadach, wciąż wzruszają i poruszają. Zapewne również dlatego, że artyści wciąż rozwijają swoją muzykę, wciąż poszukują nowych rozwiązań, nowych pomysłów. Choć fundamentem pozostaje, jak przed laty, współbrzmienie gitary klasycznej i instrumentów dętych - z osobliwą, szczególnie charakterystyczną dominacją rożka angielskiego - to wokół nich narasta nowa, gęsta tkanka świeżych dźwięków i znaczeń.

Choć szczególna propozycja Oregonu wciąż ufundowana jest na "naturalnych", akustycznych brzmieniach, to przecież nie brakuje i tutaj drobnych wycieczek w stronę muzyki elektrycznej czy elektronicznej. Choć hasło Oregon przywodzi na myśl jasne, liryczne, czasem oniryczne, czasem kołyszące muzyczne barwy, to nie brakowało i dynamiczniejszych utworów, a artyści zechcieli się nawet w pewnym momencie niemal przejrzeć w lustrze awangardy. To wszystko sprawia, że choć zespół powrócił do Poznania już bodaj po raz trzeci (poprzednio 19 i 16 lat temu), to jego oferta nie jest "powtórką z rozrywki", ale wciąż żywą i ważną opowieścią.

Oryginalność

Oregon to zespół, którego znaczenia nie sposób przecenić. Już ponad cztery dekady temu artyści tworzyli tę absolutnie oryginalną jakość, którą określano mianem world jazzu czy world fusion, dopisywano ich do grona kontynuatorów idei tzw. trzeciego nurtu, łączącego elementy jazzu i kameralnej muzyki współczesnej - w ich przypadku wzbogacone o domieszkę world music, szczególnie elementów muzyki orientalnej, hinduskiej.

Albumy takie jak "Music of another present era", "Winter light", "Distant hill" czy "Out of the woods" definiowały ich styl: wrażliwych intelektualistów z otwartymi głowami, czerpiących z tradycji jazzu, ale też niemal ostentacyjnie otwartych na głosy natury i odległe muzyczne tradycje. To wówczas decydujący do teraz o charakterze grupy, legendarny dziś gitarzysta Ralph Towner i grający na instrumentach dętych Paul McCandless współkreowali przesłanie zespołu. Nie zapominajmy, że współtworzyli je również kontrabasista Glenn Moore (który niedawno rozstał się z kolegami, rezygnując z muzycznej aktywności) i niezapomniany Collin Walcott, wspaniały muzyk, grający na tabli i sitarze, pamiętany też z cudownego tria Codona - nieżyjący już od trzech dekad.

Permanentny dialog

Dziś wspomniani dwaj liderzy konsekwentnie i z dumą niosą w przyszłość oryginalną wartość wówczas wykreowaną. W aktualnym składzie Oregonu Townera i McCandlessa wspierają grający na bogatym zestawie instrumentów perkusyjnych Mark Walker (gra w zespole już od kilkunastu lat) oraz kontrabasista Paolino Della Porta. Znakomicie wpisują się w charakter zespołu i trudno byłoby ich nazwać muzykami drugiego planu, bowiem filozofia Oregonu opiera się przecież na permanentnym dialogu - z tradycjami, kulturami, ale też dialogu instrumentalistów między sobą.

Ralph Towner zachwycał nie tylko brzmieniem swej gitary klasycznej, grał też na fortepianie, instrumentach klawiszowych i gitarze elektrycznej. McCandless, poza rożkiem angielskim, prezentował wyrafinowane partie na saksofonach sopranowym i sopranino, a także na klarnecie basowym. To wokół współbrzmienia tych dwóch artystów i ich instrumentów rodzi się specyficzny styl zespołu.

Zmienne nastroje

Oregon to oczywiście przede wszystkim muzyka lekko zadumana, liryczna, pełna subtelności. W niedzielny wieczór zabrzmiały jednak również (zwłaszcza w drugiej części, po przerwie) bardziej dynamiczne utwory. A artyści pokazali, że potrafią sobie równie świetnie radzić z narracją, gdy atmosfera utworu się zagęszcza, gdy zaczyna pulsować w zdecydowanie szybszych tempach. W pewnym momencie wieczoru zapędzili się z kolei, w dość finezyjnych współbrzmieniach, w okolice, które łączą się ze współczesną muzyką kameralną, a nawet awangardą. I to był też piękny fragment koncertu.

Nie obyło się bez drobnych kłopotów. We wspomnianej drugiej części wieczoru Towner najpierw, niezadowolony z brzmienia instrumentu, z niechęcią odstawił gitarę klasyczną. Kilka chwil później potężne sprzężenie uniemożliwiło mu muzykowanie na nowoczesnej gitarze elektrycznej. Równie dobrze, równie interesująco prowadził jednak muzyczną narrację na fortepianie.

Funkowy ogień

Radykalnie odmienne nastroje panowały w Blue Note dzień wcześniej. Reggie Washington, gitarzysta basowy, który grał niemal ze wszystkimi wielkimi amerykańskiego jazzu, ale i popu czy soulu, przedstawił autorski kwartet. Tu dominowały brzmienia elektryczne, mocny wyrazisty rytm, organizowany wokół ciemnej, niskiej barwy gitary basowej lidera. Do tego gęsty puls perkusji Paricka Dorceana, równoważony brzmieniem DJ-a Grazzhoppy, grającego na gramofonach.

Ważną postacią zespołu, zgoła prawą ręką lidera, był ceniony gitarzysta David Gilmore. Co ciekawe, to również muzyk, który po latach powrócił na jazzowy festiwal do Poznania, bowiem dokładnie dwie dekady temu gościł tu w zespole giganta - Wayne'a Shortera. Tym razem stanowił siłę napędową dynamicznego, funkowego, pulsującego mocnymi rytmami kwartetu Washingtona. Sam Gilmore prezentował mnóstwo ognistych, często zgoła rockowo brzmiących partii.

Oczywiście, technicznych kompetencji artystom nie sposób odmówić, ich koncert jednak nie rzucił na kolana. Forma była bardzo efektowna, ale treść nieprzekonująca, chwilami brak było spójności, a dominowały głównie solowe popisy. Jestem przekonany, że mając nad sobą lidera z wizją i lepsze kompozycje, ci instrumentaliści mogliby zagrać rewelacyjny koncert. Publiczności jednak bardzo się podobało - a o to przecież chodzi przede wszystkim.

Tomasz Janas

  • Era Jazzu
  • Reggie Washington, 17.10, Blue Note
  • Oregon, 18.10, Blue Note