Na klasykę musicalu nie sposób wybrać się tak samo jak do kina. Nikt więc z pewnością nie przyszedł na "Hello, Dolly!" dla fabuły. Ta jest doskonale znana - po pierwsze z ekranizacji z lat sześćdziesiątych w gwiazdorskiej obsadzie, po drugie spektakl zagrano w różnych miastach Polski już setki razy (popularnością swego czasu przebijał go jedynie "Skrzypek na dachu"). Po kilku pierwszych scenach i tak zresztą wiadomo, jaki będzie finał, tym bardziej, że bohaterowie wypowiadają swoje myśli niczym didaskalia, ponadto głośno, dosadnie i po wielekroć.
Mimo to historia dnia z życia urokliwej swatki Dolly Levi, perypetie związane z powtórnym wydaniem za mąż siebie samej i skojarzeniem przy tym kilku innych par wciąż interesują rzesze widzów. Nic dziwnego - to, co urodziło się na Broadway'u, niezmiennie niesie ze sobą dobrą muzykę rozrywkową oraz inspiruje do porywającego tańca.
I chyba deficyt tej właśnie zależności, tej podstawy starego, dobrego musicalu - głosu, ruchu i aktorstwa na wysokim poziomie, cechujących równocześnie każdego występującego w nim artystę - w poznańskim wystawieniu "Hello, Dolly" sprawił mi największy zawód. Bo niby wszystko było: specjalnie uszyte kostiumy, całkiem przyjemna orkiestra, chwilami naprawdę niezły chór. Ale cóż, do Broadway'u jeszcze nam trochę brakuje.