Uśmiech Giocondy i myślenie Conrada

Oboje byliście pierwszymi solistami, tworzyliście artystyczną elitę zespołu. Jakie jest Wasze najważniejsze wspomnienie o Polskim Teatrze Tańca?
Emil Wesołowski: Polski Teatr Tańca kojarzy mi się głównie z momentem jego powstania, z tamtą atmosferą: trochę podniecenia, trochę oczekiwania. Na to nakładają się też traumatyczne wspomnienia: złamałem dwa kręgi, byłem wyłączony z repertuaru, lekarze nie dawali mi szans na powrót do zdrowia, a przede wszystkim do zawodu tancerza. Zaczynałem już myśleć o odejściu, miałem bardzo realną propozycję pracy w Pantomimie Henryka Tomaszewskiego, ale trafiłem pod opiekę wybitnego rehabilitanta dr. Jarugi i dzięki niemu wróciłem na scenę. Wtedy zmarł mój Ojciec. Świat się mocno zmienił. To ze względów rodzinnych Poznań mnie zatrzymał.
Anna Staszak-Wesołowska: Najbardziej pamiętam chyba atmosferę Epitafium dla Don Juana. To było prawie 40 lat temu, a do dziś czuję zapach podłogi, na której siedzieliśmy, i to oczekiwanie. Conrad opowiadał nam o nowym spektaklu, o swojej wizji, o postaciach, o tym, że to będzie wreszcie prawdziwy teatr tańca.
W Epitafium... byłaś Donną Anną. Gdyby posłużyć się dawną terminologią teatralną, to można by sklasyfikować Cię jako wybitną tragiczkę. Twoje role: Donna Anna, Medea, Ewa z Odwiecznych pieśni wymagały środków, których przecież nie uczono w szkole baletowej.
A.S.-W.: To prawda, z perspektywy czasu tak chyba można mnie zaklasyfikować.
E.W.: Podobnie jak w życiu. (śmiech)
A.S.-W.: Conrad nie pracował jakoś specjalnie nad rolą, dawał tylko uwagi, ale one były kluczowe. Pamiętam, że podczas próby do Epitafium... sunęłam jako Donna Anna w pelerynie, z głową okrytą kapturem, a Conrad rzucił tylko: "Uśmiech Giocondy". Na tym zbudowałam całą scenę.
Już po odejściu z Polskiego Teatru Tańca zdarzały Ci się flirty z teatrem dramatycznym i z filmem.
A.S.-W.: Tak, pracowałam w latach 90. z Wiśniewskim, grałam w Nocy listopadowej u Grzegorzewskiego, ale moją domeną zawsze był ruch i wyraz. Nie jestem w stanie powiedzieć na scenie ani słowa.
Oboje macie silne korzenie poznańskie, Ty, Aniu, jesteś rodowitą poznanianką, Emil przyjechał tu z rodziną, mając 10 lat. Potem był Wrocław, teraz od kilkudziesięciu lat jesteście osadzeni w Warszawie, ale do Poznania jakoś Was ciągnie. Widać to w Waszych artystycznych biografiach.
A.S.-W.: Coś w tym jest. Jestem stąd, urodziłam się jak klasyczna poznanianka w szpitalu przy Polnej. Tu skończyłam szkołę baletową, byłyśmy z Ewą Wycichowską w jednej klasie. Debiutowałam w Operze Poznańskiej, potem przez sześć lat pracowałam w Polskim Teatrze Tańca. Mam tu rodzinę, przyjaciół. Przydarzył mi się nawet epizod, który można uznać za swego rodzaju powrót do źródeł: w roku 1990 znów ćwiczyłam w sali baletowej przy ul. Koziej, kiedy doszło do współpracy między Teatrem Wielkim w Warszawie a PTT przy realizacji Tańców połowieckich. Odbyliśmy potem wspólne, miesięczne tournee po Francji.
E.W.: Z Poznaniem rzeczywiście trudno się rozstać. Mnie łączy z nim i praca, i sentyment. Tu zaczynaliśmy, tu się bardzo dobrze żyło w środowisku artystycznym. Znaliśmy się wszyscy i byliśmy blisko: tancerze, aktorzy, śpiewacy, plastycy, reżyserzy, muzycy, był słynny Smakosz vis-a-vis Teatru Polskiego. Nawet władza wtedy kochała sztukę i artystów. Andrzej Wituski, który był wówczas prezydentem miasta, pomagał nam i jako urzędnik, i zwyczajnie, po ludzku. Doceniano nas, czuliśmy się potrzebni. Najważniejsi byli w tamtym czasie ludzie. Te przyjaźnie przetrwały. Byliśmy jak rodzina, spotykaliśmy się w pracy i prywatnie, jeździliśmy wspólnie na wakacje. Poznań w jakimś sensie pozostał moim miejscem, tu mam bliskich, tu są groby rodzinne. Do opery, w której debiutowałem jako tancerz, wróciłem po latach jako choreograf, reżyser, a wreszcie dyrektor artystyczny.
Jako choreograf wróciłeś też do Polskiego Teatru Tańca.
E.W.: Tak, ale już do teatru Ewy Wycichowskiej. Znamy się jeszcze ze szkoły baletowej, obserwowaliśmy swoje kariery, tańczyliśmy razem w łódzkiej realizacji Medei Teresy Kujawy. Polski Teatr Tańca Wycichowskiej jest inny niż za czasów Drzewieckiego, to oczywiste. Jedna z wielu różnic to otwarcie na innych choreografów i możliwość debiutu, którą Ewa stwarza młodym artystom. Conrad nam obiecywał choreografię: mnie, Przemkowi Śliwie, Jackowi Soleckiemu. Niby nas namawiał, czynił asystentami, kazał studiować partytury. Byliśmy w ciągłym oczekiwaniu, ale ostatecznie nie dopuścił nas do żadnej realizacji. Mnie szansę dał dopiero Robert Satanowski we Wrocławiu. Przez jakiś czas czułem, że praca z Conradem trwała za długo - łącznie z operą to 13 lat. Trudno się było wyzwolić z jego myślenia o formie, o ciele. Kiedy pracowałem z tancerzami Ewy przy Grach czy Mozartianie, byłem już kimś innym, ale droga do tego, by zacząć mówić własnym językiem, nie była łatwa.
Rozmawiała Jagoda Ignaczak
- Spotkanie z cyklu: XL. Polski Teatr Tańca wczoraj i dziś. Odcinek III
- CK Zamek
- 13.03, g. 20