Jesteś jedną z tych kobiet, które nie boją się mówić o swoim wieku. Masz 41 lat. Ile z tego czasu spędziłaś na scenie, w teatrze?
Anna Rozmianiec: Nigdy nie liczyłam, ale teatr jest ze mną od zawsze. Już w podstawówce byłam recytatorką. W liceum przyszła fascynacja pantomimą, której uczyłam się z kaset wideo. A kiedy przyjechałam do Poznania na studia, trafiłam do śp. Teresy Gąsiorowskiej z Młodzieżowego Domu Kultury nr 2 na Cytadeli.
Skończyłaś polonistykę.
A.R.: Tak, ale jestem po klasie o profilu matematyczno-fizycznym i po maturze dostałam się na inżynierię na Politechnikę Wrocławską. Nie poszłam. Na polonistyce znalazłam swoją drugą miłość - językoznawstwo. Moja praca magisterska wyglądała jak zbiór wzorów. Zajęłam się gramatyką semantyczną. Dało mi to dodatkowy klucz i podstawę do czytania teatru. Taki swój sposób - inny, formalny, skupiony na języku i formie oraz świadomości ciała. To mnie właśnie wyraża. Ciało i forma. Kiedy więc spotkałam się z Teresą Gąsiorowską, bardzo szybko zaczęła się moja przygoda instruktorska - byłam wtedy na trzecim roku studiów. Trafiłam na zajęcia do XX Liceum Ogólnokształcącego i zrobiłam tam spektakl dyplomowy z jedną z klas. Był to "Gyubal Wahazar" Witkacego. Ten dyplom jest podwaliną naszego Teatru Fuzja. Spektakl pokazywaliśmy w Teatrze Animacji. Wtedy zobaczyli go Katarzyna Grajewska i Janusz Ryl-Krystianowski. Tak skrzyżowały się nasze drogi. On stał się moim ojcem teatralnym. Nie ma przypadków.
Instruktorka, reżyserka, aktorka, mama, żona... Która z tych ról jest najbardziej wymagająca, która daje Ci najwięcej satysfakcji?
A.R.: Najwięcej satysfakcji daje mi bycie mamą. To też najtrudniejsza rola, w której zawarte jest wszystko. Dzieci dały mi dużo innej świadomości, również tej teatralnej. Bo gramy też dla najmłodszych widzów. Mam wrażenie, że obserwując własne dzieci, mogę zrozumieć bardziej - i dzięki temu też oddać na scenie - ich świat.
Robicie jako Teatr Fuzja spektakle zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Dla higieny umysłu zajmujecie się i tym, i tym? Czy któraś z tych sfer jest Wam bliższa?
A.R.: Staramy się w teatrze - trzon podstawowy stanowi czworo ludzi: ja, Tomek Rozmianiec, obecna tutaj Agnieszka Mikulska i Jakub Woźniak (kompozytor) - dla własnej higieny intelektualno-emocjonalnej, robić też spektakle dla dorosłych, choć te dla dzieci, wbrew pozorom, robi się trudniej. Bo dziecko nie wybacza fałszu i nudy. Obu oddajemy jednak swoje serce. Praca nad spektaklem dla młodych widzów rozpoczyna się właściwie w momencie pierwszego pokazu. Bo dopiero "testując" na dzieciach, jesteśmy w stanie określić, co działa, a co wymaga dopracowania. I to jest siła naszego Teatru, że mamy czas i przestrzeń, żeby nad każdym detalem pracować, żeby był zarówno nasz, ale też trafiał do najmłodszych, wywoływał takie, a nie inne emocje, przeżycia, skojarzenia.
Ciekawą przygodą była praca nad spektaklem "Potworczaki i Dźwiękowyje". Próby odbywały się u nas w domu, bo była pandemia, i siłą rzeczy nasze dzieci w nich uczestniczyły. Pada tam ważne stwierdzenie - że możesz się bać, płakać i masz prawo do wszystkich emocji. I długo to do mnie wracało jako rodzica - dziecko się złościło i mówiło, że ma do tego prawo! To jest wspaniała siła teatru, kiedy wraca w rzeczywistości.
Spółdzielnia Teatralna, Teatr Fuzja, Dzieciaki na Piętrze, Festiwal Stara Gazownia... Pewnie o czymś zapomniałam. Z którego z tych projektów jesteście najbardziej dumni?
A.R.: Było jeszcze Bajkowe Zoo. Ja jestem najbardziej dumna z tego, że udało nam się jako teatrowi nieinstytucjonalnemu rozwinąć się jak teatr instytucjonalny. Produkujemy od 4 do 6 premier w ciągu roku, gramy - pokazały to ostatnie dwa sezony - około 200-250 spektakli rocznie. Coraz częściej w ogóle się zastanawiam, co to znaczy "teatr instytucjonalny"? Brakuje nam jedynie chyba siedziby i stałej dotacji. Moim założeniem na jakimś etapie "zabawy" w teatr było to, że albo to będzie dalej zabawa, albo uczynimy z tego coś, co będzie zawodem, jakąś instytucją. Przetrwaliśmy pandemię, a nawet wyszliśmy z niej mocniejsi. Ważne jest też to, że mamy w teatrze ludzi, którzy dzieląc się swoimi przemyśleniami, emocjami, talentami, pięknie go cały czas rozwijają. Każde spotkanie z drugim człowiekiem-twórcą (części tych osób już w teatrze nie ma), z jego wrażliwością i pasją wnosi nową, często odmienną jakość. Bo przecież Teatr Fuzja to połączenie obrazu, dźwięku, emocji... mogę do tego dopisać jeszcze właśnie ludzi.
Agnieszka Mikulska: Ja też jestem bardziej dumna z drogi, jaką przebyliśmy, niż z jakiegoś konkretnego projektu. Oczywiście jest żal, że coś nie przetrwało, że czegoś nie mogliśmy kontynuować. Świetnym przykładem jest Festiwal Stara Gazownia. To był fantastyczny projekt, festiwal, na którym gościły tłumy, i tego wydarzenia nam brakuje, choć nauczyliśmy się na pewno bardzo dużo przy okazji organizacji tych kilku edycji. Wszystko na jakimś etapie rozbija się niestety o pieniądze.
A.R.: Produkujemy spektakle m.in. ze wsparciem Miasta Poznania i wtedy to jest bardzo dla nas komfortowe, ale jednak głównie bazujemy na środkach własnych.
A.M.: To wielki sukces tylko swoimi siłami zrobić wielki festiwal, duże wydarzenia dla dzieci, ale też spektakl czy monodram.
A.R.: To jest właśnie to, co różni teatr instytucjonalny od nieinstytucjonalnego. Musisz zaangażować własne siły i z pasji, miłości do teatru, z chęci opowiedzenia czegoś, zabrania głosu, nie zawsze za sensowne pieniądze, coś zrobić. Tak powstał spektakl "Nieproszeni" o emigrantach, w reżyserii Tomasza Rozmiańca. Od początku do końca nie miał wsparcia finansowego, co nas w sumie dziwiło. Ale dzięki zaangażowaniu całego 15-osobowego zespołu powstał spektakl ważny, piękny, czasem kontrowersyjny, ale z ogromną siłą rażenia (przetestowany na widzach).
A.M.: "Maryla" też tak powstała. Ania postanowiła, że go zrobi, i zrobiła.
A Ty, Agnieszko, jaką rolę odegrałaś w pracy nad Marylą, bo Ania napomknęła, że dużą.
A.M.: "Maryla" to dziecko wyłącznie Ani. Ja byłam bardziej akuszerką. Pojawiłam się na sam koniec, potrzebne było dodatkowe oko. Chciałam wesprzeć dobrym słowem, uwag było niewiele. Byłam też - co jest dla mnie nowością, realizatorem światła i dźwięku do "Maryli". Bardzo się cieszę, że mogłam zobaczyć, jak bardzo Ania jednoczy się w tym spektaklu z Marylą.
Szukałaś bohaterki, tematu? Jak trafiłaś na Marię Kwaśniewską (Marylę)?
A.R.: Monodram jest trudną formą i nigdy mnie do niego nie ciągnęło. Aż pewnego dnia się obudziłam i poczułam, że zarówno emocjonalnie, jak i zawodowo będzie takim moim Mount Everestem. Ostatnio dużo reżyserowałam, nieco mniej grałam i poczułam, że bardzo mi tego brak. Aktorstwo to moja druga najważniejsza rola. Szukałam wśród postaci związanych z Wielkopolską, ale z żadną nie poczułam związku, nie przeszedł mnie dreszcz. Maria Kwaśniewska pojawiła się podczas zwykłej rozmowy, kiedy robiłam spektakl w Teatrze Pinokio w Łodzi. A że sport zawsze był mi bliski, trenowałam sprint, grałam w kosza, ta historia stała się nie tyle bliska, co moja! Maria poświęca swoją karierę, bo wybucha wojna. Jest w trakcie przygotowań do kolejnej olimpiady, w Tokio. Ludzie uciekają z Polski, a ona wraca, żeby móc walczyć. To jeden wątek. Ale to, jak ona mówi o sytuacji wojennej, ratowaniu ludzi z obozu w Pruszkowie i porównuje to do treningu sportowego... Mam wrażenie, że z takim właśnie treningiem mierzymy się codziennie, nieważne jaką rolę społecznie pełnimy. Każdemu się czasem nie chce, ma dość, chce odpuścić. Ale wstajemy rano, idziemy do pracy, stawiamy sobie kolejne cele, robimy mniejszy czy większy następny trening, z którego wychodzimy nie zawsze silniejsi, ale inni.
Jak bardzo "Maryla" zanurzona jest w dziś?
A.R.: Bardzo, niestety. Mierzenie się ze sobą to jedno. A drugie - w skrócie oczywiście, to kształtowanie się nazizmu, hitleryzmu w latach 30. W 1936 roku, kiedy odbyła się olimpiada w Berlinie i Maryla (Maria Kwaśniewska - przyp. red.) wywalczyła brąz w rzucie oszczepem, Niemcy już były przygotowane do działań wojennych. Olimpiada była doskonałym aktem propagandy. I niczego, choć minęło już 80 lat, się nie nauczyliśmy. Takich imprez sportowych, choćby w Katarze, Pekinie, Soczi, Baku - za zgodą całego świata, jest wciąż mnóstwo. Wszędzie dokonywany jest zamach na demokrację i prawa człowieka. A my dajemy na to przyzwolenie, oglądając transmisje, kupując gadżety...
A.M.: Wysyłamy swoich reprezentantów do tych krajów.
A.R.: Czasami wystarczy jeden gest niezgody, tak jak u Maryli. Podczas wręczenia medali tylko ona nie wykonywała gestu hitlerowskiego pozdrowienia. Po ceremonii została zaproszona do loży Hitlera i tam z uśmiechniętym führerem zrobiono jej zdjęcie, które stało się przepustką do ratowania ludzi z obozu. Czasami jest trochę tak - o tym też jest spektakl, że niezależnie od wieku, wykształcenia czy roli, jaką się pełni, jeden gest, nie od razu, ale może zmienić nasze własne albo innych życie. Nie może być w nas zgody na brak tolerancji, szkalowanie, wykluczenie, i to na każdym poziomie, od szkoły czy własnego "podwórka" zaczynając.
A czy spektakl - jak ten gest, też może coś zmienić?
A.M.: Jeżeli jeden gest może uratować człowieka, to spektakl też. Jeżeli chociaż jeden widz zachowa się po nim inaczej, to śmiało tak można powiedzieć. Czy zapobiegnie globalnej wojnie? Pewnie nie. Ale chodzi o budowanie świadomości.
A.R.: Grałyśmy w Koninie dla dwóch grup odbiorców: seniorów i młodzieży. Zupełnie inaczej odbierali sytuację wojenną. Ale na styku tych dwóch różnych światów rodzą się nieprawdopodobne historie. Ludzie odwołują się do własnych doświadczeń, płaczą, wychodząc ze spektaklu. I to jest niesamowite. Po jednym graniu podeszła do mnie młoda dziewczyna i podziękowała za spektakl, bo już teraz wie, że może mieć wpływ. I właśnie do młodego widza, na etapie kształtowania własnej świadomości, tożsamości, chcielibyśmy dotrzeć z "Marylą" w przyszłym roku. Nigdy po spektaklu nie mam potrzeby rozmowy, ale teraz jest inaczej.
W "Maryli" pojawia się lalka...
A.R.: To nasz drugi bohater, czyli Adolf Hitler. Ta lalka, zaprojektowana przez Cecylię Kotlicką, zagrała w Szewcach, których zrobiłam w Teatrze Animacji kilka lat temu. Uwielbiam nadawać przedmiotom drugie życie, więc porozmawiałam z dyr. Piotrem Klimkiem i zgodził się, bo Szewców już nie grają, żebym ją przygarnęła. Hitler jest moim partnerem w spektaklu, mówi po niemiecku. I choć jest to znienawidzony bohater, bez niego Maryla byłaby niepełna.
Listę rzeczy do zrobienia do czterdziestki zrobiłaś. Masz kolejną - jako Ania/Teatr Fuzja? Jakie macie plany?
A.R.: W tej chwili chcę przede wszystkim jeździć i grać.
A.M.: A wybiegając dalej w przyszłość - chcemy stworzyć własną siedzibę!
A.R.: Chcemy mieć przestrzeń do gry, ale też osiąść. Teatr istnieje 18 lat. Teraz chcemy pomóc innym, dać przestrzeń, być otwarci. Ma to być centrum aktywności kulturalnej, które umożliwi - obojętnie czy jesteś aktorem, grafikiem czy rzeźbiarzem - działania na rzecz mieszkańców.
A.M.: Chcemy też zapewniać techniczne wsparcie, być takim zapleczem.
Jaki dajecie sobie na to czas?
A.R.: Lubię mieć określony cel, deadline. Za pięć lat pogadamy już w naszej siedzibie. Na razie stworzona jest idea, którą staramy się z kilkoma zaprzyjaźnionymi organizacjami urzeczywistniać.
Rozmawiała Monika Nawrocka-Leśnik
- "Maryla - ku przestrodze" Anny Rozmianiec
- 24-26.01
- Republika Sztuki Tłusta Langusta
- bilety: 30-35 zł
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025