Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Ethno Port. Muzyka jako drugie życie

Sobota była bodaj najbardziej intensywnym dniem tegorocznego Ethno Portu. Sześć koncertów, jeden po drugim, każdy w odmiennym muzycznym języku - od tradycyjnego śpiewu kurpiowskiego aż po harmonijną polifonię pięciu męskich głosów. Intensywnie, barwnie, różnorodnie. Dokładnie tak, jak być powinno.

. - grafika artykułu
Rabasa, fot. Tomasz Nowak

Wystartowaliśmy lokalnie - ale tylko pozornie. Pierwsze dwa z sobotnich koncertów festiwalowych, odbywające się w Sali Wielkiej, należały do artystów z Polski. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że skoro to rodzime zespoły, niczym nie mogły nas już zaskoczyć. Raphael Rogiński na gitarze elektrycznej i Genowefa Lenarcik z tradycyjnym śpiewem kurpiowskim w swoim koncercie "Żywizna" (przypomnijmy- żywizna oznacza po prostu naturę), w nieoczywisty sposób przypomnieli piękno tradycyjnych pieśni z okolic Puszczy Zielonej. Piękno "razowe", "nie wyuczone na żadnych warsztatach" (jak podkreślał Maciej Rychły, zapowiadając ich występ), wypływające bezpośrednio z prostoty przekazu, śpiewania o zmienności pór roku, kontakcie z naturą, dziewczynie tęskniącej za chłopakiem czy samodzielnym wyjściu w świat. Smaku dodawały nostalgiczne solówki Rogińskiego i nieskrępowana radość występowania przed publicznością pani Genowefy - zresztą córki słynnego przedstawiciela kurpiowskiego folkloru Stanisława Brzozowego - która na zakończenie koncertu mówiła: - Ja to po prostu kocham. Śpiew to jest moje drugie życie, mimo że mam już wiek, jaki mam, troje dzieci, czworo wnucząt i czworo prawnucząt.

W zupełnie innym stylu porwali publiczność muzycy Banda Nella Nebbia, pochodzący z Sejn i Warszawy. Tu z kolei było skrajnie instrumentalnie, żywiołowo i energetycznie. Takie "sejneńskie kopnięcie" (to znów Maciej Rychły) i gorące uderzenie dźwięków, kompletnie niepodobne do grania, jakie wyobrażalibyśmy sobie u ludzi mieszkających na polskim biegunie zimna.

Roztańczony dziedziniec

Z tego radosnego rozedrgania nie wytrącił (a wręcz utwierdził w nim) publiczności koncert następny - rewelacyjny francuski Lo Còr De La Plana na Dziedzińcu Zamkowym. Pięciu mężczyzn z Marsylii, którzy śpiewając w języku trubadurów (po prowansalsku) przygrywają sobie tylko na bębenkach i tamburynach, potrafiło w rekordowo krótkim czasie sprawić, że ludzie zgromadzeni pod sceną zaczęli tańczyć, klaskać, a nawet tworzyć gigantycznego, tańczącego "węża", oplatającego dziedziniec. Czysta, niczym nie skrępowana radość czerpania z muzyki i kolejny dowód na to, że ludzki głos to najciekawszy z dostępnych człowiekowi instrumentów. Nic dziwnego, że ci współcześni trubadurzy dwukrotnie wracali na scenę przy entuzjastycznych wiwatach i owacji.

Następna propozycja Sceny na Trawie, nadal pozwalała nam zostać w nastroju do kołysania biodrami i nucenia melodii, bowiem Rabasa (Holandia i Wyspy Zielonego Przylądka), również wyznaje zasadę pozytywnego przekazu za pomocą dźwięków. Tu instrumentarium było już nieco bardziej skomplikowane - od gitar i perkusji, aż po trąbki i akordeon diatoniczny. Na tle poprzedników nieco mniej wyrazisty, choć nadal przyjemny i z każdym kolejnym utworem coraz ciekawszy występ.

Kojąca mistyka

Prawdziwym klejnotem sobotnich koncertów bezkonkurencyjnie okazał się jednak Pandit Debashish Bhattacharya, który na ponad dwie godziny przeniósł słuchaczy nie tylko do Indii, ale i w kompletnie inne światy. Jego mistrzowska, sensualna gra na autorskiej, skonstruowanej przez niego samego 24-strunowej tradycyjnej indyjskiej gitarze, była niesamowitym doznaniem. Niekończące się, niespieszne i wymagające prawdziwego skupienia kompozycje, uzupełniane jedynie przez dźwięki bębenków, pozwoliły zatamować i uspokoić codzienną galopadę myśli. Niektórym być może i lewitować kilka centymetrów nad ziemią.

Trochę szkoda, że po takiej dawce kojącej mistyki, kolejny koncert w Sali Wielkiej - wspaniali przecież Ionică Minune Band & Alex Simu - nie pozwolił na zachowanie tej wewnętrznej harmonii. Pod palcami rumuńskiego wirtuoza akordeon rzeczywiście ożywał, dziwię się więc, że organizatorzy nie wpadli na pomysł zamiany kolejności obu ostatnich koncertów. W ten sposób festiwalowa publiczność, z której część bawiła się już od wczesnego popołudnia, po 22 ożywiłaby się znacznie, by na koniec okiełznać emocje i przyjemnie wyciszyć się przed powrotem do domu.

Anna Solak

  • Ethno Port Poznań - dzień drugi
  • CK Zamek
  • 18.06