Siada do fortepianu. Wzrokiem wybiera punkt dość wysoko na ścianie prezbiterium. Nic już nie będzie można z jego twarzy, z jego postaci wyczytać. Czasem tylko da się ponieść własnym emocjom na tyle dostrzegalnie, żeby na moment oderwać się od krzesła. Klawiatury nie wypuszcza jednak z rąk. Zaczyna opowieść, a jego język muzyczny ma wyjątkowo epicki dialekt.
Kładzie pierwszą kreskę dźwiękiem miękkim, matowym. Wybiera tonację f-moll, która - choć temperacja jest nam dziś tylko obcą teorią - od wieków stanowi retorycznie żyzną glebę dla smutku, rezygnacji i melancholii wszelkiego kształtu. François Couturier niemal zagina czasoprzestrzeń, operując frazą długą jak przeszłość, snując myśl jak stąd do ojczyzny. Barwa fortepianu pod jego palcami stale jest lekko zamglona, przywodzi na myśl retrospektywny kadr z filmu. Maluje nią obraz dobry, szczęśliwy i bezpieczny, ale w jakby zmiennym kontekście - różnych wariantach światła, temperatury, może pory roku. I zawsze wraca do tej f-moll jak do domu, za każdym razem coraz bardziej opuszczonego. Swoim solowym występem daje wyraz doskonałej równowagi między formą a treścią.