Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Nierealne stało się realne

40 tys. zł za bilet, Eric Cantona na boisku, Cesarz na ławce i konferencja prasowa w wojskowym namiocie. 30 lat temu Lech Poznań pokonał Olympique Marsylia.

. - grafika artykułu
fot. Lechpoznan.pl

"Nawet żabojady nie dadzą Lechowi rady... 3:0" - domowej roboty kibicowski transparent o takiej treści zawisł 25 października 1990 roku na płocie okalającym boisko stadionu przy ul. Bułgarskiej, zwiastując znaczne pokłady optymizmu wśród sympatyków poznańskiego Lecha przed meczem drugiej rundy Pucharu Europy Mistrzów Krajowych z Olympique Marsylia. Trudną do zdefiniowania i rządzącą się odrębnymi prawami kibicowską wiarę w ukochany klub, zakomunikowaną światu w tak jednoznaczny sposób, trudno dziś pogodzić z czytanymi po latach opiniami sportowych ekspertów tonującymi w przedmeczowych zapowiedziach nastroje i apelującymi o zdrowy rozsądek. Owe powściągliwe zabiegi czynione na łamach prasy były chyba zrozumiałe. Bo oto piłkarski mistrz Polski miał stanąć w boiskowe szranki z "zespołem milionerów z Marsylii" - jak tłumaczył w telewizyjnej transmisji Dariusz Szpakowski, z drużyną z absolutnego europejskiego topu, którą chcąc przyłożyć doń dzisiejszą miarę, musielibyśmy zestawić w jednym szeregu z Realem Madryt, Bayernem Monachium czy Manchesterem United. Dość tylko powiedzieć, że na ławce trenerskiej mistrza Francji zasiadał sam "Kaiser", czyli Franz Beckenbauer, który raptem kilka miesięcy wcześniej na Mundialu we Włoszech doprowadził do tytułu mistrzów świata reprezentację RFN, w kadrze marsylczyków było zaś aż 15 reprezentantów swoich krajów. Wśród nich brylowali m.in. Jean-Pierre Papin, wielokrotny król strzelców ligi francuskiej, tyleż kontrowersyjny, co charyzmatyczny Eric Cantona, który zrobił później zawrotną karierę w angielskiej Premier League, mistrz Europy z 1984 roku Jean Tigana, wreszcie reprezentant Anglii Chris Waddle, by na tym tylko poprzestać.

Wspomnianych wielkich nazwisk na marsylskim Stade Vélodrome, a co za tym idzie sportowej potęgi Olympique nigdy by jednak nie było, gdyby nie jej główny architekt: prezes klubu Bernard Tapie. Sęk w tym, że ów multimilioner i deputowany do francuskiego Zgromadzenia Narodowego, owładnięty pragnieniem zbudowania na południu Francji piłkarskiego imperium, sięgał do swoich finansowych zasobów nie tylko w celach stricte transferowych, ale także nie stronił od skrajnie nieczystych zagrań pozaboiskowych, o czym rychło mieli się przekonać piłkarze poznańskiego Lecha. Tak czy inaczej, rozpędzony potentat z Prowansji, mierzący w sezonie 1990/1991 w ostateczny triumf w Pucharze Europy, przyjechał do Poznania w październiku 1990 roku jak po swoje. Dla Francuzów od sportowego rozpracowania ubogiego klubu z Europy Wschodniej daleko ważniejsze były kwestie marketingowo-organizacyjne, których działacze poznańskiego Lecha funkcjonujący do niedawna w zupełnie innych warunkach musieli się teraz szybko uczyć.

Na wyraźne żądanie marsylczyków przesunięto bowiem termin spotkania, rezygnując z tradycyjnej "pucharowej środy" na rzecz czwartku i wyznaczając jego godzinę na 20.45, co wynikało wprost z francuskich potrzeb reklamowych i faktu rozgrywania meczu w tym samym terminie przez inny zespół z tego kraju. Jak wieść niesie, w zamian za wypracowanie tegoż kompromisu Lech otrzymał 100 tys. dolarów, sprzęt sportowy renomowanego niemieckiego producenta wart kolejnych 50 tys. w tej samej walucie, pokrycie kosztów pobytu Kolejorza we Francji w czasie meczu rewanżowego oraz kamery, magnetowid i sporych rozmiarów telewizor, których przy Bułgarskiej dotąd po prostu nie było. Co ciekawe, japoński sprzęt ufundowany przez Francuzów posłużył legendarnemu Jerzemu Kopie, który dwa razy pojechał samochodem do Francji, aby zobaczyć OM w akcji, do nowoczesnego jak na ówczesne polskie standardy rozpracowania taktyki przeciwnika.

Długo oczekiwany mecz został rozegrany w świetle jupiterów stadionu przy Bułgarskiej 25 października 1990 roku w obecności około 23 tysięcy kibiców, co poznańskim rekordem frekwencji bynajmniej nie było. Swoje zrobiła późna jak na tamte czasy pora spotkania (tak, tak), transmisja w TVP, a zapewne i cena biletów oscylująca wokół 40 tys. zł. Goście, którzy przylecieli do stolicy Wielkopolski dzień wcześniej w asyście kilkudziesięciu dziennikarzy i zamieszkali w hotelu Poznań, wydawali się pewni swego, zwłaszcza że szybko objęli prowadzenie. Wysoko ustawiony i grający tylko trzema obrońcami Lech z czasem odzyskał rezon i począwszy od wyrównującej bramki Damiana Łukasika, zaczął grać koncertowo. Plan trenerskiego duetu Andrzej Strugarek-Jerzy Kopa był prosty i polegał na wyeliminowaniu najbardziej niebezpiecznych piłkarzy gości, którzy otrzymali indywidualnych opiekunów: za słynącego z niesportowego zachowania Cantonę odpowiadał wspomniany już Łukasik, Waddle otrzymał towarzystwo nieustępliwego Marka Rzepki, wreszcie Papin musiał się przyzwyczaić do Dariusza Kofnyta.

Cała defensywna trójka na tyle dobrze wywiązała się ze swoich zadań, że sfrustrowani piłkarze OM uciekali się z czasem do brzydkich boiskowych prowokacji z pluciem na rywali włącznie. Wszystko to, a także znakomita gra w ofensywie kreowana przez Mirosława Trzeciaka, okrzykniętego przez dziennikarzy mianem piłkarza meczu, sprawiło, że "nierealne stało się realne" - jak emocjonował się w telewizyjnej transmisji Dariusz Szpakowski - i poznański Lech pokonał renomowanego rywala 3:2, doprowadzając swoich kibiców w Poznaniu i Wielkopolsce do prawdziwej euforii. Tuż po meczu organizatorzy zaprosili dziennikarzy na konferencję prasową do... wojskowego namiotu, gdzie niezadowolony z przebiegu spotkania Franz Beckenbauer porównał swoich piłkarzy do niedoświadczonych młodzieżowców popełniających kardynalne błędy.

Dwa tygodnie później marsylczycy wzięli na piłkarzach poznańskiego Lecha srogi rewanż, wygrywając aż 6:1. Cieniem na tym imponującym zwycięstwie kładzie się poważna niedyspozycja cierpiących na boisku i w szatni Lechitów. Jak mówią klubowe podania, wynikało to najprawdopodobniej z faktu spożycia przez drużynę soku pomarańczowego zaserwowanego przez gospodarzy w hotelu... Na zakończenie dodajmy, że w opisywanej edycji Pucharu Europy Olympique Marsylia doszła aż do przegranego w karnych finału z Crveną zvezdą Belgrad, co w niejednym wielkopolskim domu zostało przyjęte równie entuzjastycznie jak w stolicy Jugosławii.

Piotr Grzelczak

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020