Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Afryka uchwycona na kliszy

"Na przodzie roweru namiot, w torbie skórzanej aparat fotograficzny, a z tyłu wszystko inne, włącznie ze skórzanym workiem z wodą, cały mój majątek" - pisał z Libii Kazimierz Nowak, legendarny podróżnik z Poznania. Ot, wszystko proste i jasne. Czyżby?

Kazimierz Nowak w towarzystwie Wielkiego Czarownika. Fot. arch. Wydawnictwa Sorus - grafika artykułu
Kazimierz Nowak w towarzystwie Wielkiego Czarownika. Fot. arch. Wydawnictwa Sorus

Aparat ważył wtedy nieco ponad pół kilo i złożony wyglądał jak stara książeczka do nabożeństwa - ta sama czarna, guzełkowata oprawa i grubość. Mieścił się w płaskim futerale z paskiem na ramię. Dopóki Nowak nie otrzymał w Asuanie przesyłki z drugim, nowoczesnym aparatem marki Contax, właściwie nie wspominał o tym, jak wykonywał odbitki. Całą Saharę pokonał bez jednego słowa skargi na wdzierający się w sprzęt fotograficzny piasek i pył. Na temperaturę, która musiała spulchniać emulsję światłoczułą na szklanych kliszach. Na brak wody, który często uniemożliwiał dostateczne wypłukanie odbitki z utrwalacza. I na warunki, w których rozstawiał kuwety z chemikaliami, gdy po omacku, w ciemności pracował nad całym procesem.  

Czas już na kolację

To był nieopisany wysiłek. Sama podróż - 40 tysięcy kilometrów samotnej wędrówki przez Afrykę pierwszej połowy lat trzydziestych, przeważnie rowerem lub pieszo i bez grosza przy duszy - do dziś zdumiewa i czyni z Nowaka giganta reportażu. Ale to właśnie wzbogacenie go o fotografię zapewnia mu pozycję absolutnie wyjątkową i niedoścignioną wśród ówczesnych reporterów i fotografów.

"Czas już na kolację, potem wywołać trzeba klisze i w drogę przyrządzić wszystko" - pisał krótko z Igutty w grudniu 1931 r. Naprawdę było tak: zjadł marną kolację i po morderczej trasie nie poszedł spać. W zamian położył w ramce-maskownicy papier fotograficzny emulsją do góry, a na to szklaną kliszę. Przydusił, zapalił światło i po cichu liczył sekundy czasu naświetlania, bo mało prawdopodobne wydaje się, by miał ze sobą czasomierz. Dalej, w ciemności wkładał naświetlony papier do wywoływacza i znów liczył. Potem do wody, przerywającej wywoływanie, do utrwalacza - i liczył... Ten proces powtarzał dwadzieścia, może trzydzieści razy, dokładnie tyle, ile miał klisz. Powstałe stykówki o rozmiarach 10 x 15 cm musiał jeszcze wysuszyć. A na koniec - wsunąć nowe klisze do bardzo ciasnych kasetek. Po omacku, rzecz jasna.

Nie było dotąd na świecie publikującego fotografa, który pracowałby w tak ekstremalnych warunkach. Sam. Przez 5 lat.

Ten pan, co piękne zdjęcia robi

Papier fotograficzny podróżnik dostawał w przesyłkach od żony lub kupował na postojach w większych ośrodkach. Ale w Libii woził, według własnych słów, "3 i pół tuzina szklanych klisz". Na zawsze tajemnicą pozostanie jego patent na uchronienie ich przed burzą piaskową, potłuczeniem itd. Ciemnię załatwiała mu noc, lecz skąd brał światło? Jak suszył zdjęcia? Nie wiadomo.

"36 godzin nie spałem, napracowałem się, ale zdjęcia Contaxem takie ładne, że ani trudu nie czuję przy pracy! Rezultat - paręset franków wpadło do kieszeni! Całe szczęście, że znam kupę języków i że zdjęcia, które sprzedałem, robią reklamę! Nazywają mnie «ten pan, co piękne zdjęcia robi!» Contax mnie żywi, ratuje, kochany Contax i dobry Greger!" Te okrzyki radości wysłał Nowak do żony z Elisabethville w końcu 1933 r. Z jego początkiem otrzymał wymarzony aparat najnowszej generacji - małoobrazkowy, z dalmierzem i jasnym, standardowym obiektywem 50 mm. To znaczy, że był on nieznacznie większy niż aparat Leica, konkurencyjny do niej, ale także na film negatywowy i 36 zdjęć. Z wizjerem, na którym fotografowany obraz był naturalny, a nie odwrócony do góry nogami jak w aparacie wielkoformatowym. Dzięki niemu mógł robić znacznie więcej zdjęć, szybciej i taniej. Contaxa przesłał mu Kazimierz Greger, właściciel Foto-Greger w Poznaniu, reklamowanego jako największy w Polsce magazyn aparatów i przyborów fotograficznych. On sam był wielki nie za sprawą zawartości sklepu, lecz dzięki pomysłowi reklamowemu, by dostarczyć reporterowi, zwanemu wtedy korespondentem, najświeższy twór techniki fotograficznej. Pierwszy aparat Nowak mógł mieć właśnie od niego, podobnie jak ten trzeci, wielkoformatowy, którym posługiwała się w Poznaniu Nowakowa, by słać zdjęcia rodziny mężowi.

Bez decydującego momentu

"Zrobiłem 7 zdjęć Contaxem, jedno zwłaszcza się udało, ciekawe bardzo. Zrobiłem to zdjęcie, leżąc na ziemi pod wózkiem, i zdaje mi się ująłem sam wybuch miny - gdy olbrzymie złomy granitów sypią się wśród dymu" - wspominał Nowak w trzy dni po odebraniu aparatu. Ta fotografia zachowała się i faktycznie jest udana, a w stosunku do wcześniejszych zdjęć - ogromnie, zresztą jak sam temat, dynamiczna. Jeśli Nowak tak szybko wykorzystał możliwości nowego aparatu do wykonania czysto reporterskiego zdjęcia, chwytającego ruch i zdarzenie rozgrywające się w ułamkach sekund, rzeczywiście posiadał w tej mierze spory potencjał. Był jednak rok 1933 i zdjęcia momentalne na świecie wykonywano już od dłuższego czasu, dokładnie od końca XIX w. Najsłynniejsza jest u nas praca Jacques'a-Henriego Lartigue'a, który pokazał swą znajomą Guitty odskakującą przed morską falą (1905), czy Gonitwa na wyścigach konnych w Nowym Jorku (1904) Alfreda Stieglitza.

Od I wojny światowej fotoreportaż zaczął przyspieszać - wtedy talent ujawnił m.in. André Kertész. Gatunek rozwijał się szczególnie w USA, Francji i Związku Radzieckim, w 1930 r. w Niemczech działali w najlepsze Martin Munkácsi i Erich Salomon. A gdy Nowak wyjeżdżał na wyprawę życia do Afryki, w pierwszą swą podróż udawał się też piewca "decydującego momentu" Henri Cartier-Bresson. Znakomita większość fotografii Nowaka jest jednak statyczna. Jego cel był inny niż pochwycenie wspomnianego "decydującego momentu".

Dziękuję Dominikowi Szmajdzie za pomoc i udostępnienie fragmentów listów Kazimierza Nowaka do żony oraz zdjęcia.

Monika Piotrowska