Myszkowscy byli potężnym rodem z rozległą ordynacją pińczowską i tytułem margrabiowskim - do pocz. XVII w. Później ich dobra się rozpadły. Maksymilian, rocznik 1909, pochodził ze Lwówka pod Nowym Tomyślem. "Urodziłem się z ojca Wawrzyńca oraz matki Waleski Mąkowskiej" - pisał skromnie w życiorysie. "Maks peszył się własnym autorytetem" - wspominał krytyk Jerzy Busza tuż po śmierci fotografa, zaznaczając, że był człowiekiem skromnym, lecz i świadomym własnej pozycji. Pozycji na niwie fotograficznej, wypracowanej uczciwie przez lata wykonywania zawodu, który utożsamiał z życiem prywatnym. Prócz artystowskiego beretu i szerokiego jak peleryna płaszcza nosił jednak i sygnet heraldyczny z Jastrzębiem Myszkowskich. Sztuka fotografii pojawiła się w jego życiu chyba jako substytut tego, po czym pozostał już tylko herb.
Aparat i skrzypce
Adres zakładu, prowadzonego przezeń po wojnie, ul. Dzierżyńskiego 3 (dzisiejsza Półwiejska), do tej heraldyki nie przystawał, podobnie jak seria o Leninie. Sama lokalizacja była wymarzona - kilka kroków od Starego Rynku, który razem z nagością, muzyką i Tatrami stanowił główną podnietę twórczą Myszkowskiego. Przy ruchliwym deptaku na brak klientów nie narzekał, żył głównie z portretów. - Tam się nie wchodziło "z ulicy". Trzeba się było umawiać na termin - ku mojemu zaskoczeniu wie coś o tym moja mama, która do Myszkowskiego trafiła po portret jeszcze jako chórzystka operetki. Atelier służyło za sypialnię, salon, studio i miejsce pamięci.
Grał na skrzypcach, rankami, gdy atelier nie zapełniało się jeszcze klientami ani gośćmi. "W [mej] bogatej płytotece Chopinowi poświęciłem najwięcej miejsca" - opowiadał w 1971 r. (Głos Wlkp. nr 181). Ta namiętność była spadkiem po matce. "Często grywała jego utwory. Został i mnie ten kult". Wieczorami i nocami przesiadywał nad swoimi - jak to się wówczas mówiło - fotogramami. Przynajmniej od 1945 r., od kiedy zajął się fotografią artystyczną. Miał za sobą świetną szkołę rzemiosła. Śmierć ojca wcześnie zmusiła go, by wykształcił się jak najszybciej. Przerwał naukę w gimnazjum i uczył się fotografii w poznańskich pracowniach - najpierw terminując, później jako pracownik. Zdążył jeszcze w 1939 r. zostać kierownikiem laboratorium słynnego, największego w Polsce sklepu fotograficznego Foto-Greger. Gdy po wkroczeniu Niemców firmę przejął Stewner, po krótkiej przerwie związanej z mobilizacją do pułku lotniczego, a w rezultacie z internowaniem do obozu jenieckiego, Myszkowski wrócił na stanowisko.
Towarzystwo wzajemnej adoracji?
"W starcie do fotografii artystycznej wiele mi pomogli Fortunata i Zygmunt Obrąpalscy" - wspominał początki kariery w roli artysty. "Dopingowali mnie na każdym kroku". Obrąpalscy i on w tym samym momencie przystąpili do Stowarzyszenia Miłośników Fotografii (1945), być może namówili go do tego. Z pewnością za ich sprawą Maksymilian wszedł do Związku Polskich Artystów Fotografików (1950), ponieważ Zygmunt od 1947 r. był tam członkiem komisji kwalifikacyjnej, reprezentującym Poznań. Nie kto inny mógł pchnąć go do konkursów międzynarodowej organizacji FIAP. W tym kontekście przestaje zaskakiwać liczba wystaw zagranicznych, na jakich do 1974 r. pojawiły się prace Myszkowskiego: 21! W tym znakomita większość na Zachodzie, także w USA i Hongkongu. Sam podawał: "Jako fotografik brałem udział w kilkuset wystawach i konkursach w Polsce i za granicą. Urządziłem 28 wystaw indywidualnych i posiadam 24 nagrody".
Trudno dojść, gdzie konkretnie Myszkowski wystawiał za granicą - czy były to miejsca prestiżowe? Jest jednak jasne, że FIAP dawała zwłaszcza fotografom z Bloku Wschodniego możliwość, by ich zdjęcia nie były pokazywane tylko w kraju. A to bardzo ważne, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że Federację skonstruowano na kształt "towarzystwa wzajemnej adoracji", a tytuły i wyróżnienia członkom FIAP przyznawano automatycznie, gdy mieli za sobą określoną liczbę wystaw i konkursów.
Chopin blisko ludzi
FIAP promuje fotografię ładną. Myszkowski pasował tu jak ulał: jego zdjęcia się podobały. W całej swojej twórczości szedł z prądem - zapewne też dzięki Obrąpalskim. Przed wojną wilnianie dobrze znali Jana Bułhaka i po 1945 r. tak jak on uprawiali fotografię dopasowaną do warunków. Nie zajmowali postaw krytycznych wobec systemu, korzystali z możliwości, jakie dawał tzw. aparat kultury w dobie PRL. Myszkowski znalazł bezpieczną ścieżkę w estetyce - raz rozemglonej, a raz pięknie operującej kontrastem światłocieni, i w niestrudzonym fotografowaniu Starego Rynku ("Posiadam parę tysięcy zdjęć" - mówił), dokumentacji ratusza (teka Ratusz. Fotogramy, 1968), obficie nagradzanych aktach (na obleganych prezentacjach Wenus w Krakowie, 1970-73) oraz Tatrach (zdobywał laury za "najlepsze fotogramy propagujące taternictwo"). Robił też idealizowane portrety i owe zdumiewające dziś serie ku pamięci Chopina, Gagarina, Lenina i Kopernika. Różne formalnie, z łudząco podobnymi modelami (Chopin) lub wykorzystaniem cudzych fotografii bohatera, poddawanych obróbce i fantazyjnym zestawieniom (Gagarin). Za Lenina Myszkowski dostał nagrodę agencji Nowosti, Kopernika kupiło MSZ. Tylko Chopin jest dziś bliżej ludzi: pokazany powtórnie w 1996 r. (Galeria pf), leży w archiwum Akademii Muzycznej. Skopiowany cyfrowo ma szansę zawisnąć jak kiedyś na ścianach uczelni. Modelem był student AM. Kawałek historii, lecz czy obraz się obroni? Gdy pojąć, że te rzewne "wariacje na temat" były montowane z negatywów tak perfekcyjnie, jak współcześnie za pomocą komputera - powinien.
Monika Piotrowska
- Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Muzeum Historii Miasta Poznania, oddział Muzeum Narodowego w Poznaniu