Był nawet kandydatem do Nobla. - Starania w tym przedmiocie podejmował profesor Andrzej Józef Gierowski. Zabrał on do Sztokholmu niemiecki tekst tetralogii Jezus z Nazarethu i wszczął starania o nagrodę - przypomina ks. prof. Jan Kanty Pytel, prezes Stowarzyszenia im. R. Brandstaettera.
Pisarz urodził się w Tarnowie, 3 stycznia 1906 r., w żydowskiej rodzinie kupieckiej, studiował polonistykę na UJ. Debiutował tomikiem Jarzma. W międzywojniu publikował teksty i szkice literackie w prasie i miesięcznikach. Po wybuchu wojny znalazł się na północno-wschodnich rubieżach kraju. W 1940 r. z Wilna przez Związek Radziecki, Iran, Irak szczęśliwie dotarł do Palestyny. Właśnie tam dowiedział się o śmierci najbliższych. Nie przerywał pisania. Szukał w miejscach, gdzie nauczał Chrystus, i znalazł...
Po wojnie pojechał najpierw do Rzymu - został attaché kulturalnym w polskiej ambasadzie, a potem do Polski, do Poznania. Rok pracował w Teatrze Polskim jako kierownik literacki. W latach 50. zamieszkał wraz z żoną w Zakopanem, by po dekadzie wrócić do Poznania i zamieszkać na Winogradach.
- Pana Romana widywało się, słyszało i czuło w domu. Kiedy szedł po schodach, zapach fajki przenikał przez pojedyncze drzwi do naszego mieszkania - wspomina Krystyna Medycka, emerytowana nauczycielka, sąsiadka "z dołu", w winogradzkim bloku, w którym Brandstaetter mieszkał w latach 1960-1987. - Żył według mniej więcej stałego harmonogramu. Około 8 wychodził po bułki, po śniadaniu z żoną, około 10, szedł do miasta. W południe wracał, zjadał obiad i po krótkiej sjeście z góry dochodziło głośne czytanie Jezusa. Pani Rena, była pierwszym czytelnikiem-słuchaczem i recenzentem. Po herbacie wychodzili na spacer po Cytadeli. Pan Roman szedł z wysoko uniesioną głową, pykał fajkę, rozmyślał. Pani Rena drobniutkimi krokami szła za nim. Od czasu do czasu przystawał, wymieniał z żoną kilka zdań i ruszał do przodu. Potem kolacja i pisanie do północy. Pracował w małym pokoju. Państwo Brandstaetterowie byli lubiani i otaczali się gronem sprawdzonych przyjaciół. Lubili dzieci, a na naszym podwórku wtedy było ich sporo. Pozdrawiał je: "jak się masz, młoda Polsko!"- dodaje Krystyna Medycka.
- Romana Brandstaettera zapamiętałam jako bardzo "dużego pana", w wielkich okularach - na pozór groźnego, z donośnym głosem. Budził respekt. Na wszelki wypadek mówiliśmy "dzień dobry", choć jestem pewna, że nas nie kojarzył - mówi Urszula Nowak, mieszkanka Starych Winograd.
Skupiony, dumnie niósł starotestamentową mądrość Ojców. Znał swoją wartość, ostro polemizował z autorami tłumaczeń Biblii, nie dał się władzy i układom politycznym. Odważnie stawiał czoło sprawom trudnym.
Przemysław Bystrzycki w książce Szabasy z Brandstaetterem pisał: "Nacisnąłem dzwonek przed wejściem do oddziału intensywnej terapii (w szpitalu przy Lutyckiej). Zjawiła się pielęgniarka. Dałem list, w którym życzyłem mu powrotu do zdrowia. Dzieliło mnie wtedy do niego tak niewiele. Osiem, dziesięć metrów; poza drzwiami oddziału, kawałek korytarza o zielonej poświacie, drzwi do sali, te drugie na lewo - tam leżał (...) za sprawą ciasnoty w szpitalu, za parawanem...". Leżał na OIOM-ie do poniedziałkowego popołudnia, 28 września 1987 r. W szpitalu powiedział: "Zapomnicie o mnie, zapomnicie...". Jednak nie, Panie Romanie!
Andrzej Sikorski