Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Kino nieme w XXI wieku

Instalacja multimedialna "Gabinet" nie jest naiwnym, czołobitnym hołdem złożonym "Gabinetowi doktora Caligari". Wszyscy przecie wiemy, że to arcydzieło kina niemego. Nie o utwardzanie pomnika ze spiżu więc tu idzie, a o próbę cofnięcia się w czasie, odtworzenia pewnej aury i zanurzenia się w niej. Naturalnie - z wykorzystaniem nowych mediów.

. - grafika artykułu
fot. Maciej Zakrzewski

Jakie były początki kina? Ano złożone z powijaków, pierwszych przymiarek, kosztownych i ekscentrycznych eksperymentów, spalonych na panewce prób, dziwacznych wysiłków przynoszących nierzadko kalekie owoce. Jak uczy przeszłość - kino poprzedzało (zapowiadało?) też wiele osobliwych wynalazków, z których o większości pamiętają tylko historycy filmu i mediów. Te wszystkie latarnie magiczne, praksinoskopy i inne ustrojstwa sygnalizowały, że widownia odczuwa przemożną potrzebę gapienia się na ruchome obrazki. I ludzie je ostatecznie dostali - tyle że początkowo nie w jednej, a wielu formach (i formatach, jeśli uwzględnić zapomniane, filmowe innowacje Edisona). A skoro kino miało dopełniać sztuki dawne i oferować to, czego tamte dać już nie mogły, to po części czerpało z teatru, a po trochu - jak w przypadku "Gabinetu doktora Caligari" zwłaszcza - ze sztuk wizualnych.

Instalacja "Gabinet", zlokalizowana w trzech kontenerach w Starym Korycie Warty, tuż za Pawilonem, przenosi nas w czasy premiery filmu, gdy Niemcy przeżywały krótką fascynację ekspresjonizmem. W maju 1920 roku, kilka miesięcy po zimowej premierze "Gabinetu doktora Caligari" Roberta Wiene, berlińczycy na nowo mogli cieszyć się zamkniętym podczas Wielkiej Wojny Luna-Parkiem, największym i najnowocześniejszym tego typu obiektem w mieście. Powiedzmy nawet, że wręcz świątynią modernizmu. Wybór i tematyczny rozrzut atrakcji był spory: koncert, fajerwerki, roller-coaster, "Fokstrot-Maszyna", czy show "Dziki Zachód". A że organizatorzy zatrudnili wówczas grupę artystów do udekorowania części parku na modłę ekspresjonistyczną, to wszystkie te uciechy odbywały się w modnych dekoracjach.

Współczesna nam instalacja, którą można już było zobaczyć w Warszawie i Wrocławiu, trochę powiela myślenie o tym, by mieć na podorędziu zbiór atrakcji z różnych rejestrów kultury. W pierwszym kontenerze mamy więc do czynienia z projekcjami starych, krótkich filmów awangardzisty Hansa Richtera - groteską o wiele mówiącym tytule "Inflacja" i ślicznym eksperymentem "Upiór przedpołudniowy", od którego wciąż potrafi zaprzeć dech. A jeśli lata 20., to nie może się też obyć bez prezentacji symfonii miejskich - stąd możemy na chwilę choć zawiesić oko na "Berlinie - symfonii wielkiego miasta" Waltera Ruttmanna. Te cytaty uzupełniają prezentacje multimedialne z pola sztuk wizualnych. Te pokazy rzecz jasna zostały opatrzone precyzyjnymi komentarzami, wyliczającymi aspekty techniczne odrestaurowanych prac. Ale żeby nie było zbyt poważnie i pompatycznie, to przy wejściu wita nas trumna z figurą somnambulika Cezara o podświetlanych oczach (brrr!). Wszytko to zlokalizowano w tunelu o zakrzywionych ścianach, pomalowanych przez neoekspresjonistów Zdzisława Nitkę i Eugeniusza Minciela.

W przejściu do drugiego kontenera mieści się osprzętowanie do oglądania pierwszego polskiego filmu VR "Sen Cezara", który został zrealizowany w technologii wolumetrycznej. Jako, że jestem okularnikiem o sporej wadzie wzroku, to wyklucza mnie to z możliwości oglądania rzeczywistości rozszerzonej - ale film każdy może choć podejrzeć na monitorze, podziwiając Arkadiusza Jakubika i Jakuba Gierszała w zapewne jednej z najdziwniejszych produkcji w ich życiu. Podsłuchanie dialogów trochę jednak frustruje - aktorzy mówią drętwo, po angielsku. Ale że instalacja ma ruszyć w podróż po Europie, to jestem jeszcze w stanie zrozumieć pragmatyzm takiego rozwiązania.

Na otwarciu spotkałem krytyka filmowego Macieja Karwowskiego zawiedzionego "Snem Cezara", którego zirytowała niska jakość grafiki (przypominająca mu produkcje sprzed kilku lat), brak wykorzystania możliwości obrazu 360º, a także i złe zlokalizowanie filmu w przestrzeni ekspozycji. Niemniej, w kontekście próby współczesnej rekontekstualizacji "Caligariego" i ekspresjonizmu z pomocą nowych mediów, jestem w stanie zrozumieć potrzebę sięgania po techniczne nowinki. Film sprawia wrażenie trochę błahej ciekawostki. Reszta drugiego pawilonu to z jednej strony ściana pokryta plakatami i fotosami filmowymi, a z drugiej horyzontalna szyba, przez którą możemy popatrzeć na zewnątrz.

Ostatni kontener mieści malutkie kino na osiem czy dziesięć miejsc, w którym można obejrzeć odrestaurowany "Gabinet doktora Caligari". Przytulna przestrzeń, oddzielona kotarą, zapewnia zaskakująco dobre warunki projekcji. Jeśli zastanowić się nad tym, jak fabuła i charakter filmu mają się do instalacji, to warto zwrócić uwagę, że tytułowy doktor Caligari podróżuje ze swoim uśpionym somnambulikiem, dając po miasteczkach popisy typu wędrowne freak show. Szalony pan steruje Cezarem i wysyła go nocami na "łowy", aby ten bezwolnie mordował innych ludzi. Dość łatwo zidentyfikujemy też powinowactwo między filmowymi scenografiami i korytarzem, składającym się na instalację. Można przy tym zauważyć, że wędrowni iluzjoniści przydawali sobie tytuł doktora czy profesora, aby swe pokazy niejako legitymizować za pomocą nauki. Była to gra, którą publiczność w założeniu miała łatwo przeniknąć.

Obwoźne freak show, z natury jeszcze dziewiętnastowieczne, były na początku ubiegłego wieku wypierane przez takie nowoczesne miejsca jak berliński Luna-Park, czy nową technologię: kino. Z kolei publiczność ruchomych obrazków po wprowadzeniu talkiesów, wczesnych filmów dźwiękowych, szybko i bezceremonialnie odrzuciła kino nieme. Dziś również bardzo mało o nim pamiętamy. Jak wielki więc był mój szok, gdy tego lata na Filmfest München, w ramach obchodów stulecia kina bawarskiego, zaprezentowano inny film z roku 1920, czasów premiery "Caligariego" - zupełnie obecnie zapomnianą "Wojnę o woły". Reżyser Franz Osten opowiada o piętnastowiecznej wojnie toczonej przez lud, walczący o bezprawnie odebrane im pastwiska górskie z wojskami bezdusznego kleru. Reżyser porusza takie tematy, jak gwałt - wskazując na odpowiedzialność mężczyzny i niewinność kobiety; czy wprowadza postaci silnych i prawych kobiet w kontrze do tchórzliwych amantów i niegodziwych adwersarzy.

Dlatego instalacja multimedialna "Gabinet" bardzo mnie poruszyła, bo odświeżyła niedawny seans zgoła współczesnej z ducha "Wojny o woły", ale również i wyjątkowy pokaz w poznańskim Teatrze Wielkim sprzed dwóch lat, gdy zaprezentowano "Rapsodia Satanica" Nino Oxilii z oryginalną muzyką Pietro Mascagniego na żywo. I jeśli włoską "Rapsodię..." wypadało fetować z rozmachem, a "Wojna..." z nową ścieżką dźwiękową była rodzajem specjalnego wydarzenia festiwalowego i odkryciem, to "Gabinet doktora Caligari" Roberta Wiene najlepiej działa w świecie wielu mediów i na intymnym pokazie w ciasnej, zacisznej przestrzeni. Do odwiedzin i seansów zachęcam, a są na to raptem dwa tygodnie (do 13.10), nim "Gabinet" ruszy do kolejnego polskiego miasta, a potem - w świat.

Marek S. Bochniarz

  • Gabinet/Das Kabinett
  • Park Stare Koryto Warty
  • premiera instalacji: 25.09
  • czynna do 13.10 (wt.-pt. w g. 14-20, sob.-niedz. w g. 12-18)
  • wstęp wolny
  • organizator: Goethe-Institut w Warszawie, Galeria Miejska Arsenał

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019