Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

MADE IN CHICAGO. Był cool, były owacje

"Tribute to birth of the cool" to wielki hołd dla pięknej historii jazzu i - jak się okazuje - zdumiewająco współcześnie brzmiąca muzyka. Wspaniale rozpoczął się IX festiwal Made in Chicago.

. - grafika artykułu
Fot. Tomasz Nowak

Ten koncert to było autentyczne dotknięcie historii jednego z piękniejszych rozdziałów w dziejach jazzu. I to zarówno ze względu na repertuar, jak i na głównego wykonawcę. Bo choć w poniedziałkowy wieczór przez scenę przewinęło się kilkunastu instrumentalistów, to dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że najważniejszy był on: osiemdziesięciosiedmioletni Lee Konitz! Klasyk jazzu, znakomity saksofonista altowy przybył tu po to, by sięgnąć pamięcią - i dźwiękami - do wspomnień sprzed 65 lat, ale też by zagrać kilka standardów w dość niezobowiązującym klimacie.

Nadzieja na pocałunek

Za tym niecodziennym pomysłem stali młodzi poznańscy muzycy, a przede wszystkim kontrabasista Patryk Piłasiewicz. To on jest motorem grupy tutejszych wykonawców, którzy od dobrych kilku lat - dla przyjemności własnej i publiczności - wykonują repertuar z nagranej w 1949 roku legendarnej płyty "Birth of the cool". Przypomnijmy, że to dzieło - kanoniczne dla gatunku określonego mianem cool jazz - było sygnowane przez Milesa Davisa, a udział w nagraniach wzięła cała plejada gwiazd, m.in. Gerry Mulligan, John Lewis, Max Roach, Gunther Schuller czy wspomniany Lee Konitz.

"Birth of the cool" było manifestem odwrotu od pospiesznych, nerwowych, pulsujących dynamicznym tempem kompozycji bebopowych. Tymczasem, jak pisał w swej autobiografii Miles Davis, "jak ktoś nie umiał szybko słuchać, mógł nie wyłapać dowcipu i feelingu, jakie w nich się kryły. Ich ton nie był czuły, nie miał linii melodycznych, które łatwo zanucić na ulicy, kiedy jesteś z dziewczyną i masz nadzieję na pocałunek. Bebop nie miał w sobie człowieczeństwa Duke'a Ellingtona". Również dlatego (głównie dlatego?) powstał cool jazz - pastelowa, impresjonistyczna muzyka, łącząca w sobie ducha jazzu i elegancję muzyki europejskiej.

Prawie jak Davis

Patryk Piłasiewicz i jego partnerzy zapragnęli spełnić swoje marzenie, by wykonać ten materiał wspólnie z Lee Konitzem. Udało im się to w miniony poniedziałek. Najpierw na scenie pojawił się poznański nonet, z liderem na kontrabasie oraz m.in. Maciejem Fortuną na trąbce, Alicją Fortuną na waltorni, Maciejem Kocińskim na saksofonie altowym i Krzysztofem Dysem na fortepianie.

Grali znakomicie i bardzo stylowo, z wielką swobodą, a zarazem dyscypliną. Mam świadomość, że sformułowanie "grać stylowo" może mieć dwa niemal skrajnie odmienne znaczenia. Że można je uznać za kwintesencję doskonałości formalnej, albo zaledwie rzemieślniczą maestrię w naśladowaniu czyjegoś wzorca. Poznańscy muzycy jednak w tejże stylowości potrafili zabrzmieć bardzo naturalnie, autentycznie, jakby opowiadali od siebie - i doceniła to publiczność. Docenił również Lee Konitz, który dołączył do młodszych artystów po kilku utworach. Komplementował ich, że są tak świetni "jak tamten zespół Milesa Davisa". I nawet jeśli był w tym pewien naddatek kurtuazji, to całość brzmiała fantastycznie - romantycznie i poetycko. Witany huraganowymi oklaskami Konitz dał znać publiczności, że nie oczekuje wiwatów, lecz woli by zabrzmiała muzyka. Natychmiast oczarował słuchaczy naturalnością i bezpośredniością. A chwilę później również brzmieniem swego saksofonu.

Mistrz podśpiewuje

W drugiej części wieczoru, po kilkunastominutowej przerwie, na scenie pojawił się znów Konitz, tym razem ze swoim kwartetem. Był w nim czujny i czuły pianista Dan Tepfer, który zagrał już w jednym utworze przed przerwą, był też świetnie brzmiący kontrabasista Jeremy Stratton. Składu dopełniał - niemalże symbolicznie - perkusista George Schuller. "Symbolicznie", wszak jego ojciec - Gunther Schuller, legendarny twórca teorii tzw. trzeciego nurtu, czyli muzyki będącej połączeniem cech jazzu i muzyki klasycznej - był również uczestnikiem sesji nagraniowych do "Birth of the cool".

Kwartet Konitza zaproponował kilkanaście jazzowych kompozycji sprzed lat, utrzymanych również w nieśpiesznych tempach i tyleż poetyckiej co bezpretensjonalnej aurze. Konitz bowiem nie tylko pięknie improwizował na saksofonie, ale również znakomicie śpiewał, nucił, podśpiewywał. Czasem mogliśmy mieć wrażenie, jakbyśmy spotkali wielkiego mistrza w prywatnych okolicznościach, który - znów powraca to wrażenie - dla przyjemności, swojej i przyjaciół, śpiewa, nuci, gra, spaceruje po scenie, czasem siądzie z boku na krzesełku. A wtedy swoje miejsce do grania mają jego młodsi partnerzy. Aż do czasu, kiedy mistrz znów nie zacznie śpiewać lub grać na saksofonie.

To było granie pełne uroku i dużej klasy wykonawczej. Podczas tej części zabrzmiały standardy w rodzaju "How deep is the ocean" czy "Round about midnight". Jeśli miałbym na coś narzekać, to może jedynie na długość drugiej części. Wolę mieć uczucie niedosytu, niż przesyt - a w poniedziałek, pod koniec, niestety towarzyszyło mi to drugie. Jeśli jednak chodzi o klimat wieczoru i jakość muzyki, trudno mieć zastrzeżenia.

Na bis na scenę znów powrócili poznańscy muzycy, by wspólnie z amerykańskimi gośćmi wykonać utwór skomponowany przez pianistę Dana Tepfera, a dedykowany Konitzowi. W ten sposób pięknie domknęła się kompozycyjnie idea koncertu: spotkania ponad pokoleniami i ponad historią.

Tomasz Janas

  • IX Made In Chicago: Lee Konitz & Tribute to birth of the cool
  • Scena Na Piętrze
  • 17.11