Ten koncert to było autentyczne dotknięcie historii jednego z piękniejszych rozdziałów w dziejach jazzu. I to zarówno ze względu na repertuar, jak i na głównego wykonawcę. Bo choć w poniedziałkowy wieczór przez scenę przewinęło się kilkunastu instrumentalistów, to dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że najważniejszy był on: osiemdziesięciosiedmioletni Lee Konitz! Klasyk jazzu, znakomity saksofonista altowy przybył tu po to, by sięgnąć pamięcią - i dźwiękami - do wspomnień sprzed 65 lat, ale też by zagrać kilka standardów w dość niezobowiązującym klimacie.