Kultura w Poznaniu

Muzyka

opublikowano:

Ukojenia Lizz Wright

Podobno jazzu najlepiej słucha się jesienią. Zwłaszcza w wykonaniu artystek takiego pokroju jak Lizz Wright. W pierwszy poniedziałek listopada będzie można ją usłyszeć podczas koncertu Aquanet Jazz Gala odbywającego się w ramach poznańskiej Ery Jazzu.

. - grafika artykułu
Lizz Wright, fot. Jesse Kitt

"Na co dzień lubię posiedzieć w miejscach o magicznym klimacie, gdzie czas płynie leniwie i można pomyśleć o niczym" - wspominała przed ośmioma laty Lizz Wright na łamach miesięcznika "Jazz Forum". Słuchając jej ostatnich dokonań, można przypuszczać, że nic w tej kwestii się nie zmieniło. Piosenki amerykańskiej artystki dają takie proste ukojenia. Mają moc zaprowadzania spokoju w nawet najbardziej rozgorączkowanej głowie. Są jak kubek gorącej herbaty z imbirem, cytryną i miodem. Albo kostka dobrej czekolady, no, może dwie... A czy nie tak powinna działać muzyka? Obdarowywać przyjemnością, jakby zupełnie bezinteresownie. Wnieść trochę ciepła w deszczowe i wietrzne wieczory, których z tygodnia na tydzień przybywa coraz więcej.

Wzorem poprzednich albumów, takich jak debiutancki Salt czy późniejsze The Orchard i Fellowship, na swojej najnowszej płycie Freedom & Surrender Lizz Wright przedstawia się odbiorcy jako wokalistka o wrodzonej skromności i wielkiej charyzmie. Paradoks twórczości Amerykanki polega na tym, że jakkolwiek energiczna by ona była, tak przemawia do nas przede wszystkim zmysłowością, tak cenioną przez wrażliwe ucho. Ma w sobie ten sam urok, jakim mogła pochwalić się najpierw Nina Simone, później Betty Carter czy wreszcie Dianne Reeves.

Z Wright każdy ich miłośnik znajdzie muzyczne porozumienie. Bo nie tylko jej sensualny głos, ale liczne inspiracje - choćby tradycyjnym bluesem, prowincjonalnym folkiem, żywiołowym gospel - pozwalają nam o niej myśleć jak o ich godnej następczyni. Wychowywała się wśród czarnej społeczności amerykańskiego Południa, w której krok po kroku docierała do gatunków, które do dziś stanowią jej największe inspiracje.

Jej marzenie ziściło się w 2002 roku, kiedy jako młodziutka dziewczyna zjeździła z rodziną całe południowe Stany. Najpierw śpiewając w gospelowych chórach, później już w pojedynkę pewnym i mocnym głosem prowadząc dziesiątki koncertów na cześć legendarnej Billie Holiday. Jednak największe sukcesy "piękna Lizz", jak napisało już o niej kilku zauroczonych recenzentów, miała dopiero przed sobą. Do takich trzeba zaliczyć zarówno przełomowy album The Orchard, ale i nagrany dwa lata później Fellowship, na którym od przeróbek Led Zeppelin i Tiny Turner powróciła do korzeni, wzbijając się na nowy poziom wokalistyki poruszającymi wykonaniami ponadczasowych standardów gospel, przełamanych pikanterią piosenki In from the Storm Jimiego Hendrixa.

Po pięcioletniej przerwie Wright powraca na rynek piątym albumem skrojonym na miarę wymagającego słuchacza muzyki jazzowej. Takiego, który ceni gatunek zwłaszcza w połączeniu z pokrewnymi, jak rhythm and blues, a nawet country. Jej premierowe utwory, nasączone soulowym aromatem, a podane nierzadko w postaci improwizacyjnych wariacji, to niby znów wyłącznie zbiór ogranych standardów. Niby, bo w przypadku tej płyty reguła "tylko i aż" obowiązuje w każdym z nich.

Sebastian Gabryel

  • Aquanet Jazz Gala: Lizz Wright
  • Centrum Kongresowe UM (ul. Przybyszewskiego 37a)
  • 7.11, g. 20
  • bilety: 100-160 zł