Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Jazz ze świata i z Poznania

James Blood Ulmer ma ponad 76 lat, Chico Freeman ledwie o dekadę mniej. I to ci dwaj "starsi panowie" byli niewątpliwie podczas Ery Jazzu, między czwartkiem a sobotą, najbardziej fascynującymi osobowościami. A grana przez nich muzyka zachwycała. 

. - grafika artykułu
James Blood Ulmer w Blue Note. Fot. Radek Rakowski

Pewnie nieznośnie banalnym byłoby stwierdzenie, że w dzisiejszych  czasach pod hasłem jazz spotykamy się z muzyką zdumiewająco różnorodną - w sensie ekspresji, instrumentacji, inspiracji, nawiązań stylistycznych. Czasami wolno jednak chyba powtarzać banały, w chwili gdy nadzwyczaj trafnie opisują zastaną rzeczywistość. Bowiem trzy kolejne dni na festiwalu Era Jazzu pokazały właśnie coś takiego. Odwoływały się do tak różnych estetyk (być może wolno byłoby nawet powiedzieć do tak różnych etosów artystycznych), że zadawałem sobie pytanie ilu było - o ile w ogóle byli - takich słuchaczy, którzy słuchali koncertów we wszystkie trzy wieczory, i których wszystkie zadowoliły.

Przyjemności

Pierwszym ze wspomnianych był czwartkowy wieczór w Piano Barze. Jego bohaterem był brytyjski wokalista Anthony Strong. Pojawił się na scenie w nienagannym garniturze, z nieco  telewizyjnym, "zawodowym" uśmiechem i poprowadził zgromadzoną w sali publiczność w stronę muzyki melodyjnej, popularnej. Zgrabny repertuar złożył z jazzowych standardów, klasycznych nagrań amerykańskiej muzyki pop i własnych kompozycji. Błyskotliwie towarzyszył sobie na fortepianie, a wspierali go jeszcze kontrabasista i perkusista.

Nie mam wątpliwości, że przed Strongiem być może wielka kariera i moja opinia - na szczęście dla artysty - nic tu nie zmieni. A jednak, moim zdaniem, jego twórczość jest nieznośnie wprost przesłodzona. Skoro odwołuje się do standardów, to mają one w sobie tyle piękna, że nie trzeba ich dodatkowo "lukrować". Niczym nie zachwycił mnie też jego aranżerski wkład w zbyt ugrzecznione w jego wykonaniu słynne "Higher Ground" Steviego Wondera. Mój dystans nie zmienia faktu, że publiczność bawiła się wyśmienicie.

Przekonania

Trudno wyobrazić sobie większy przeskok niż miedzy owym czwartkowym a piątkowym festiwalowym koncertem. Tego drugiego dnia na scenie Blue Note pojawił się ze swym triem James Blood Ulmer. Artysta z kręgu tych, o których mówienie per "legenda" nie jest najmniejszą przesadą, niemniej z całą pewnością nie jest on legendą ortodoksyjną. To znaczy: budził i budzi niechęć wielbicieli tradycyjnie rozumianego jazzu. Niegdyś poprzez swoje poszukiwania w nurcie szeroko pojętej awangardy, w idei tzw. muzyki harmolodycznej z kręgu Ornette'a Colemana, w nurcie określanym jako "no wave", a w ostatnich latach dzięki własnej - bardzo osobistej - lekturze twórców klasycznego bluesa. I, co może najbardziej zdumiewające, ze wszystkich tych elementów artysta złożył swój szalenie spójny, szalenie oryginalny piątkowy koncert.

Nie przypadkiem w ostatniej dekadzie bodaj dwukrotnie bawił na festiwalu Rawa Blues, bo właśnie bluesowy repertuar najlepiej określał jego zainteresowania. Tak brzmiało też sporo płyt z ostatniego czasu. W Poznaniu zagrał coś zupełnie innego - fenomenalne, wizjonerskie połączenie bluesa i owego - powiedzmy skrótowo - harmolodycznego jazzu. I to połączenie takie, w którym te dwie na pozór odległe od siebie muzyczne rzeczywistości stały się jedną, niepodzielną całością. Zaprezentował absolutnie wciągające, hipnotyczne wręcz muzykowanie. Takie, które ani nie siliło się na ładne, stylowe granie pod publiczkę, ani nie było pretensjonalnym grymasem awangardy. Było, śmiem twierdzić, wyrazem najgłębszych przekonań artysty, co do tego, jak powinna brzmieć muzyka szczera, autentyczna, oddająca stan jego aktualnych artystycznych poszukiwań.

Misterium

Siedzący na krzesełku stary mistrz snuł swoje niezwykłe narracje. Fascynująco śpiewał swoim ciemnym, niskim głosem, a przede wszystkim czarował charakterystycznym gitarowym stylem, własną frazą, "zakręconą" melodyką. Obok siebie miał zaś dwóch znakomitych partnerów, łapiących w lot jego pomysły - i wychodzących mu nieustannie na przeciw. Imponował zwłaszcza arcydynamiczny Grant Calvin Weston na perkusji. To zresztą też artysta, którego nie trzeba przedstawiać. Wielce doświadczony współpracą z artystami od Ornette'a Colemana, poprzez Lounge Lizards, po Marca Ribota, ma też na koncie udane własne  płyty. Jego huraganowe partie perkusyjne pozwalały mieć wrażenie, że za bębnami siedzi kilku muzyków, dla których funk, muzyka afrykańska i avant-jazz są podstawowymi inspiracjami. Nieustannie podśpiewywał, pokrzykiwał, a przede wszystkim świetnie grał. Składu tria dopełniał najmłodszy w tym towarzystwie czujny i bardzo sprawny gitarzysta basowy Jeremiah Hosea.

Muszę przyznać, że najsłabszymi momentami tego wieczoru były dwie solowe partie towarzyszących Ulmerowi muzyków. Gdy zapowiedział solo Westona, basista żartem zaklął pod nosem, zdjął instrument i zszedł ze sceny. Chciałoby się powiedzieć, że wiedział co robi, bo przez parę następnych długich minut ze sceny wiało nudą. Ale - jako się rzekło - nie inaczej było, gdy solo grał sam Hosea. Ich występy były jednak, na szczęście, tylko chwilami przerwy w porywającym misterium dźwięków, gdy towarzyszyli wielkiemu Ulmerowi.

Komeda Fortuna Dys

Długi koncert, być może nawet zbyt długi - jak mówili wychodzący z Zamku słuchacze - czekał nas w sobotni wieczór. Istotnie, muzykowanie w Sali Wielkiej trwało niemal cztery godziny i mogło pozostawić wrażenie przesytu.

Na początek na scenie pojawili się dwaj doświadczeni już i bardzo cenieni poznańscy muzycy: trębacz Maciej Fortuna i pianista Krzysztof Dys. Zaprezentowali własne impresje wokół kilku kompozycji Krzysztofa Komedy. Pretekstem do tego występu była nadchodząca za kilkanaście dni 85 rocznica urodzin wielkiego jazzowego kompozytora. Ponieważ zaś "poznańskość" Komedy wciąż jest nie dość akcentowana - świetnie, że taki występ znalazł się w programie festiwalu. W repertuarze duetu znalazły się m.in. "Crazy Girl", "Ballad For Bernd" czy kołysanka "Rosemary's Baby". Obaj instrumentaliści w swych interpretacjach unikali banału, oczywistości, upiększania kompozycji mistrza. Próbowali opowiedzieć je swoim językiem - i za to należały im się brawa.

Kostka

Później na estradzie pojawił się laureat ubiegłorocznego Blue Note Competition i tegorocznej nagrody specjalnej Ery Jazzu, świetny poznański gitarzysta Dawid Kostka. Miał zaprezentować się solo, ale zagrał regularny koncert z własnym - oczywiście również tutejszym! - kwartetem, który współtworzyli: jego brat - kontrabasista Damian Kostka, Jacek Szwaj na fortepianie i Mateusz Brzostowski na perkusji. Ci sami, którzy godzinę później mieli zagrać wspólnie z amerykańskim gościem tego wieczoru. Jak się po fakcie okazało, nagrania kwartetu Dawida Kostki realizowane były na potrzeby płyty. Było w nich słychać z jednej strony inspirację wieloma nurtami współczesnego jazzu, osobliwie i chyba nie przypadkiem twórczością gitarzystów (Metheny, Scofield, McLaughlin), ale też umiejętność sprawnego budowania z nich ciekawych narracji. Lider zachwycał słuchaczy umiejętnościami technicznymi. Czasami można było odnieść wrażenie, że w nadmiarze błyskotliwych fraz i zagrań wyrafinowanych od strony rzemiosła, nieco umykała artystom sama muzyka. Niewątpliwie jednak zarówno lider, jak i każdy z jego partnerów to bardzo perspektywiczni jazzowi instrumentaliści.

Rodziny

Na koniec tego dnia na scenie pojawił się wielce oczekiwany amerykański saksofonista Chico Freeman. Właściwie przedstawiać go nie wypada. Pochodzi ze słynnej chicagowskiej muzycznej rodziny, w dorobku ma niezliczoną ilość nagrań własnych i z innymi wielkimi postaciami jazzu.

Szczególnym sentymentem darzę jego granie w jazzowych supergrupach Leaders i The Roots (oczywiście nie tym hip-hopowym The Roots). I jego sobotni koncert w jakimś sensie przypominał tamte dokonania. Mając za sobą, czy w sobie, wielkie muzyczne doświadczenia, również z kręgu grania jazzu poszukującego, awangardowego, Freeman przedstawia z pozoru klasycznie brzmiące kompozycje, w których jest jednak jakaś chropowatość, i w których słychać jego niewątpliwą charyzmę. 

Słowo i muzyka

Freeman sporo opowiadał między utworami. Na przykład o tym, że "Stanley Turrentine pochodził z Pittsburga, ale komponował tak pięknie jakby był z Chicago", o innych zaletach swego miasta - z koszykarzami Chicago Bulls na czele, o muzycznych rodzinach - swojej, ale też Marsalisów i braci Kostków (których nazwisko uroczo przekręcał), o polskich muzykach, z którymi współpracował - wymieniając Stańkę, Dudziak, Urbaniaka. Mówił wreszcie, że Poznań jest mu bliski bo w listopadzie grał tu jego wuj George Freeman podczas Made in Chicago.

Przede wszystkim jednak grał. Porywającym, niskim, mocnym i jednocześnie jasnym tonem saksofonu. Sam zachwycał się towarzyszącymi mu młodymi poznańskimi muzykami i rzeczywiście było widać, że granie z nimi sprawia mu sporą frajdę. Cieszył go ich entuzjazm, spontaniczność i duże umiejętności techniczne. Dawał im sporo miejsca do pogrania, ale też zaproponował znakomite, głównie autorskie, kompozycje. Na sam koniec do zespołu dołączył Dawid Kostka, niejako symbolicznie łącząc granie swoje i amerykańskiego gościa.

Tomasz Janas

  • Era Jazzu:
  • Anthony Strong, Piano Bar, 14.04
  • James Blood Ulmer, Blue Note, 15.04
  • Chico Freeman, Dawid Kostka, Fortuna/Dys, CK Zamek, 16.04