Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Thanos nadchodzi! (bezspoilerowo)

Niezwykle spójne uniwersum, na które składa się już 18 realizowanych przez ostatnią dekadę filmów i nieco ponad 30 wyrazistych superbohaterów, nie tylko robi wrażenie, ale też nie ma w świecie kina precedensu. W "Avengers: Wojnie bez granic" dochodzi do punktu krytycznego - wraz z pojawieniem się na Ziemi Thanosa stawka rośnie bowiem do niebotycznych rozmiarów, a my jako widzowie po raz pierwszy nie jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencji tytanicznego starcia.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Rozproszeni Avengersi po bratobójczej walce w "Civil War" próbują układać sobie życie na nowo. Nie dane będzie im jednak dłużej odpocząć, na horyzoncie pojawia się bowiem nowe, śmiertelne zagrożenie. Szalony tytan Thanos zamierza zebrać wszystkie sześć Kamieni Nieskończoności, a następnie zgładzić połowę żywych istot, by przywrócić równowagę we wszechświecie. Dwa kamienie znajdują się na Ziemi - jeden posiada Vision, drugi znajduje się w rękach dr Strange'a. Wszyscy superbohaterowie będą musieli stanąć ramię w ramię, by przeciwstawić się międzygalaktycznemu ludobójcy.

Gdyby dr Strange za pomocą kamienia czasu przeczesał wszystkie możliwe warianty przyszłości, by sprawdzić, w ilu z nich "Wojna bez granic" jest filmem udanym, zapewne okazałoby się, że w jednej spośród kilku milionów. A jednak, bracia Russo dokonali cudu. Blockbuster z taką ilością wątków i superbohaterów, którzy czasem pojawiają się na ekranie tylko po to, by przyłożyć soczystym one-linerem bądź zrzucić napalm podczas epickiej bitwy, działa na każdym poziomie - od pędzącej na złamanie karku akcji i błyskotliwych dialogów, po spójną i przejrzystą narrację. Na dodatek złożona postać superzłoczyńcy Thanosa to najlepszy dowód na to, że włodarze Marvela potrafią wyciągać wnioski i szlifują te elementy, które dotąd nie zawsze im wychodziły.

Komiksowe uniwersum długo miało bowiem problemy z jednowymiarowymi antagonistami, którzy głównie pragnęli siać zniszczenie. W ostatnich filmach zaczęło się to zmieniać - Loki, który na przestrzeni kilku filmów jako jedyny spośród superłotrów miał okazję dostąpić moralnej przemiany, Vulture ze "Spider-Mana: Homecoming" czy Killmonger z "Czarnej Pantery", zostali obdarzeni wyrazistymi motywacjami, z którymi można było się nie zgadzać, ale nie sposób było ich nie zrozumieć. Thanos jednak bije na głowę ich wszystkich razem wziętych. Okrutny tytan chce wybić połowę ludności wszechświata i jest w stanie ze znudzoną miną niejednemu superbohaterowi ukręcić łepek, a jednak jego osobista historia naznaczona jest takim piętnem tragizmu, że momentami można mu współczuć. Jakby tego było mało, wcale nie ma ludobójczych zapędów - mimo dobierania brutalnych środków cele ma szlachetne, co podkreślane jest wielokrotnie. Wreszcie, to on dostaje najlepszą i najbardziej emocjonalną scenę, w której zostaje zmuszony do dokonania tragicznego wyboru.

Po drugiej stronie barykady stoi cała plejada znanych superbohaterów - od Steve'a Rogersa i Czarnej Wdowy, przez Falcona i Scarlet Witch, aż po Thora i Bucky'ego, a nawet Hulkbustera. Kilku z nich ma swoje pięć minut, niektórzy robią za tło, tylko jeden dostępuje jakiejkolwiek przemiany. Tym razem to nie ich rozwój, lecz spotkania i konfrontacje napędzają fabułę: Tony'ego Starka i dr Strange'a, czyli dwóch protagonistów z najbardziej rozbuchanym ego na zachód od planety Xandar, Spider-Mana i Star Lorda, czyli nerdów zakochanych w popkulturze, czy wreszcie Star Lorda i Thora, którzy z zapałem mierzą długość swoich narcystycznych skłonności.

Na ewolucję postaci czy przygotowywanie pola bitwy zwyczajnie nie ma miejsca ani czasu - wszystko to zostało już zrobione w poprzednich 18 filmach. "Wojna bez granic" to ich zwieńczenie, podsumowanie i jednocześnie wywrócenie wszystkiego do góry nogami. Finał bowiem jest tak przewrotny i otwarty, że perspektywa czekania przez następny rok na "Avengers 4" jawi się jako wyjątkowo bolesna.

Spoglądając na całość na chłodno, można oczywiście znaleźć szereg wad czy kilka nie do końca satysfakcjonujących scen, jednak taka strategia nie ma większego sensu. Dopóki bowiem masz przed sobą ekran i trwa show, trudno ruszyć się z miejsca. Warunek: musisz mieć za sobą co najmniej parę filmów i lubić już przynajmniej kilka postaci, bo w "Wojnie bez granic" nie uświadczysz porządnej ekspozycji, która pomoże ci zorientować się kto jest kim. Reszta to 2,5-godzinne marzenia senne geeka zafiksowanego na punkcie komiksowych superbohaterów.

Adam Horowski

  • "Avengers: Wojna bez granic"
  • reż. Anthony i Joe Russo

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018