Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

Po prostu byli sobą

Od 2021 roku współtworzy Dni Poznańskich Kinomanów - in memoriam Państwo Kalinowscy, by uczcić słynne małżeństwo Marii i Bogdana. Teraz zbiera materiały na ich temat z zamiarem napisania książki. O wcale nie tak oczywistej, mimo że najbardziej znanej parze kinomanów z Poznania, opowiada Małgorzata Kuzdra. 

Kobieta w różowej sukience stoi przed kinem Muza. W rękach trzyma fotografię państwa Kalinowskich. - grafika artykułu
Małgorzata Kuzdra, fot. Studio Trakcja

W ramach Stypendium Twórczego Miasta Poznania gromadzisz teksty, zdjęcia, nagrania, ciekawostki i anegdoty dotyczące słynnych Poznańskich Kinomanów, państwa Marii i Bogdana Kalinowskich. Co już udało Ci się odnaleźć i zdokumentować, a czego nadal szukasz?

Szukam wszelkich rodzajów materiałów. Sam pan Bogdan w swoim zapale do dokumentowania rzeczywistości wykonał świetną autoprasówkę. Wycinał i zbierał wszystkie wycinki na swój temat. Jest taki zeszyt, w którym to gromadził, i jest on dla mnie świetnym punktem wyjścia. Największy zbiór materiałów na temat państwa Kalinowskich znajduje się w Muzeum Kinematografii w Łodzi. Pan Bogdan, jako zapalony archiwista, miał krzyżowy system katalogowania swoich zapisków. Są więc zeszyty z listą obejrzanych filmów w kolejności chronologicznej, ale jest też katalog tytułowy tych filmów - to bodajże 17 zapełnionych kartoników po kruchych ciastkach. Następnie, w pudełkach po herbacie, mamy spis obejrzanych tytułów ułożony według klucza ich twórców. Na koniec są roczne kalendarze, w których dodatkowo zapisywał filmy, na które wybierają się z żoną. Notował w nich też przeróżne rzeczy z życia codziennego, na przykład to, że tego i tego dnia przychodzi do nich dziennikarka "Głosu Wielkopolskiego" na wywiad, a innego mają przyjechać jacyś filmowcy amatorzy.

To nitki, za które pewnie od razu chwytasz i pociągasz.

Tak, do pewnego momentu mogę się tego chwytać, niestety w którymś momencie zapiski stają się coraz rzadsze, po czym praktycznie się urywają. Na szczęście jest też tak, że kiedy się o Kalinowskich pyta, bardzo wiele osób kojarzy materiały prasowe, telewizyjne czy radiowe. Najwcześniejsze zaczęły powstawać już pod koniec lat 90. Pierwszy raz byli zresztą widziani w programie MdM Manna i Materny, co było dla mnie ciekawym tropem. Próbowałam to wygooglować, znaleźć na YouTubie - bez skutku. Dotarłam do pana Materny, który niestety też nie pamiętał w którym dokładnie roku odbyło się to nagranie, i nie ma dostępu do tych materiałów. Potem, podczas wizyty w Łodzi, znalazłam w notesie pana Bogdana zanotowaną datę wyjazdu do TVP na Woronicza i datę emisji odcinka programu MdM, w którym przeczytał dwa swoje wiersze.

Pierwsze słyszę, że pisał poezję.

Dokładnie, nie jest to część wiedzy powszechnej o nim czy element utrwalonego wizerunku. To kino było zawsze dominantą państwa Kalinowskich, dlatego przygotowując się do pisania książki, idę za mniej oczywistymi tropami. Chcę rozpoznać, jak wyglądała ich codzienność i kim byli oprócz tego o czym wiemy, czyli o tym obsesyjnym chodzenia do kina.

Jako małżeństwo obejrzeli kilkanaście tysięcy filmów. Zawsze tylko raz i zawsze na dużym ekranie. Na tych rekordach skupiamy się wszyscy najbardziej, a wielu z nas nie wie nawet, jak wcześniej wyglądało ich życie.

Pan Bogdan miał wykształcenie polonistyczne, pani Maria ukończyła studium nauczycielskie: fizykę z matematyką. Oboje pracowali w szkole, świetlicach, bibliotekach, zresztą poznali się właśnie na kursie bibliotecznym. Żadne z nich nie było filmoznawcą czy krytykiem, nie pisali też recenzji. W związku z tym informacje o ich hobby mają zwykle charakter wyłącznie anegdotyczny. Kiedy pojawili się na horyzoncie branży kinowej - czyli pod koniec lat 90. - i zostali szerzej rozpoznani jako starsza para, która robi coś nietypowego, byli emerytami. Wyglądali już wtedy na zaawansowanych wiekiem i w pewnym sensie ich wizerunek zakonserwował się przez 20 lat. Pierwszy film o nich, Rekord absolutny, zrobili Sebastian Buttny i Radek Ładczuk. Potem były jeszcze Jeden dzień bliżej kina Joanny Sokołowskiej i Inna bajka Marzeny Więcek. Ponoć ktoś widział ich również w Teleexpressie, w dziale Ludzi Pozytywnie Zakręconych. Można powiedzieć, że zainteresowanie nimi rosło lawinowo. Agnieszka Maciejewska z dawnego Radia Merkury opowiadała mi, że kiedy odbywała się premiera jakiegoś filmu, nagranie z udziałem państwa Kalinowskich zawsze było bardzo pożądane w redakcji.

W tym roku miną cztery lata od śmierci Marii Kalinowskiej i siedem lat od odejścia Bogdana Kalinowskiego. Jako wieloletnia kierowniczka kina Muza, obok którego pod koniec życia mieszkali, miałaś wiele okazji, by ich spotykać. Jak sama ich wspominasz?

Pan Bogdan był krainą łagodności, człowiekiem, który nie skrzywdziłby muchy, a jednocześnie bardzo niepozornym i pełnym zaskoczeń. Pewnego dnia do Poznania przyjechała ekipa telewizyjna z Belgii z zamiarem nakręcenia materiału o Kalinowskich. Ktoś z kina do mnie zadzwonił, mówiąc, że trzeba tłumacza, najlepiej kogoś, kogo oboje znają, żeby czuli się swobodnie, i czy przyjadę. Przyjechałam. Filmowcy mówią po angielsku, jakie ujęcia chcieliby nakręcić, o co zapytać i tak dalej. Zaczynam to tłumaczyć państwu Kalinowskim, na co odzywa się pan Bogdan, i to takim sophisticated british English (wyrafinowanym brytyjskim - przyp. red.). Zamarłam. "Panie Bogdanie - pytam - to pan mówi po angielsku?" "No mówię". "Kiedy pan się nauczył?" "No nauczyłem się". I teraz, zbierając materiały, słucham historii o tym, że czytał Szekspira w oryginale!

Pan Bogdan stworzył też swój kod językowy. Kiedyś myślałam, że po to, by łatwiej, w skrótowy sposób, notować swoje filmowe spostrzeżenia w ciemności, podczas seansu. Dopiero teraz doczytałam, że zaczął go stosować już podczas swojej wcześniejszej pracy w bibliotece i służył do katalogowania książek.

Jak wygląda ten alfabet?

Trochę jak literki arabskie, ale po głębszym zbadaniu okazuje się, że to system znaków, który jest sprawnym, zamkniętym systemem matematycznym. Z kodowania, jakie stworzył pan Bogdan, zrobiliśmy nawet warsztaty podczas pierwszych Dni Poznańskich Kinomanów w 2021 roku. Jest jedna osoba znająca płynnie alfabet pana Bogdana, Anka Adamowicz, z którą wysyłali sobie pocztówki w tym języku.

A co z panią Marią?

Pani Maria była kobietą bardzo bezpośrednią, hardą i temperamentną. Jeśli się ich oboje zagadywało, to zwykle ona odpowiadała. Z drugiej strony bardzo dbała o męża, z ogromną czułością opatulała go, żeby nie zmarzł, bo wiadomo - jak zmarzniesz, to zachorujesz i nie będziesz mógł chodzić do kina. Miała też swój własny, oryginalny sposób patrzenia na świat czy filmy.  Obraz, który funkcjonuje we wspomnieniach poznaniaków - starszej pary drepczącej po mieście i pana Bogdana zapatrzonego w swoją Maryleńkę - jest prawdziwy.

Jak samo małżeństwo reagowało Twoim zdaniem na swoją nagłą popularność?

Pamiętam moment, w którym wprowadzili się do mieszkania nad Muzą. Jeszcze przed "komórkowcem", jak Kalinowscy mówili na telefon komórkowy, dziennikarze dzwonili do mnie, żeby umówić się z nimi na wywiad. Potem, kiedy oboje mieli już telefony komórkowe, radzili sobie z tym sami. Bywało, że zainteresowanie medialne tą parą stawało się przesadne. No bo kiedy dzwoni do mnie dziennikarz z pytaniem, czy pomogłabym umówić spotkanie z panem Bogdanem, który akurat chory trafił do szpitala, to dla mnie jest to już nadużycie.

Zawsze byli wokół nich jacyś wolontariusze, jakaś sieć osób wspomagających, którzy robili im zakupy, umawiali wizyty lekarskie, kupowali bilety na pociąg. Ciekawe jest dla mnie to, że ci ludzie często się nie znali, nie wiedzieli o swoim istnieniu. Wszyscy pomagali z własnej, nieprzymuszonej woli, a przecież nie ma co ukrywać, że Kalinowscy bywali angażujący, zwłaszcza pod koniec życia.

Myślisz, że można ich nazwać lokalnymi celebrytami?

Kalinowscy dzielili się swoją pasją, byli bardzo otwarci. Może nawet to lubili, ale nie wydaje mi się, żeby tego potrzebowali. Z rozmów, które już udało mi się przeprowadzić, wynika, że nigdy nie było tak, żeby wywiad był ważniejszy niż seans kinowy - te priorytety były zawsze jasne. A jeśli już mówili o życiu prywatnym, to zwykle był to zestaw ciągle tych samych opowieści, na przykład o tym, jak się poznali. Piotr Zakens z kina Rialto w rozmowie ze mną powiedział, że jego zdaniem Kalinowscy nie byli celebrytami. Oni po prostu byli sobą. Uważam to spostrzeżenie za trafne.

Niedawno wpadłam na ulicy na Piotra Czerkawskiego, krytyka filmowego i jurora poznańskiego festiwalu Ale Kino! Zapytał mnie: "Co robisz, Gosia?"  "Głównie Kalinowskich robię" - odpowiedziałam ze śmiechem. A on na to: "Kurczę, ciężki temat. Jak tu nie napisać hagiografii?". Myślałam o tym, co powiedział Piotrek, i uznałam, że hagiografia nie powinna się tutaj przydarzyć, bo oni przecież nie byli święci. Jednocześnie nie mam zamiaru strącać ich z piedestału. Chciałabym poszerzyć spojrzenie na nich, odkryć ich bardziej prywatną, prawdziwą twarz. Po prostu zanurkować głębiej i zarysować dokładniejszy obraz niezwykłej pary drepczącej po poznańskich ulicach od kina do kina.

Rozmawiała Anna Solak

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024