Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Mam nadmiar energii

Rozmowa z Markiem Waszkielem*, nowym dyrektorem Teatru Animacji.

fot. W. Wylegalski - grafika artykułu
Marek Waszkiel

Gratuluję nowej funkcji i cieszę się, że będziemy mieć w Poznaniu na dłużej kogoś, kto kocha teatr. A Pan się cieszy czy jest Pan przerażony?

Nie! Przerażony nie jestem. Oczywiście, że się cieszę. Wprawdzie miałem plan, żeby najbliższe lata spędzić na pracy refleksyjno-pedagogiczno- -naukowo-krytycznej, i nie spodziewałem się, że znowu przyjdzie mi zarządzać ludźmi, ale sprawy potoczyły się inaczej, a ja lubię wyzwania. Nie potrzeba mi dodatkowej energii, bo mam nadmiar własnej, jednak od czasu do czasu przydaje się i jakieś mobilizujące doładowanie. Tak właśnie traktuję propozycję związania się z Poznaniem.

A co z Pana dotychczasowymi, bardzo licznymi, jak wynika z upublicznionego na stronie internetowej kalendarza, działaniami?

Nie stoją w kolizji z tym, czym mam się teraz zająć. Wręcz przeciwnie. Prowadzę szeroką działalność pedagogiczną, doradczą, konsultacyjną, ekspercką. Żyję w rozjazdach i tak będzie nadal, choć po wakacjach skoncentruję się niemal wyłącznie na Poznaniu. Wszystko dotyczy, rzecz jasna, teatru, więc bardzo się teraz przyda naszemu zespołowi.

Pan jest teoretykiem czy praktykiem?

To dwie strony tego samego medalu. Kiedy pozostaję w sferze teoretycznej, przychodzą mi do głowy pomysły praktyczne, a mając bezpośredni kontakt z teatrem, weryfikuję różne teorie. Mam wiele pasji, ale od zawsze najbardziej interesuje mnie teatr lalek, formy, animacji. Zajmuje mnie teatralna praktyka, teoria, historia teatru, a także walczenia o jego pozycję, bo w naszym kręgu kulturowym wciąż traktowany jest po macoszemu.

Obejmuje Pan zespół, który ma znakomitą tradycję. Należy do niej legenda Marcinka Leokadii Serafinowicz i znakomite lata Teatru Animacji pod dyrekcją zgranego tandemu Janusza Ryl-Krystianowskiego i Antoniego Kończala. Przyzna Pan, że jest się z czym mierzyć.

Moi wielcy poprzednicy dokonali - każdy w swoim czasie - rewolucyjnych zmian i formułowali bardzo wyraźne programy dla swoich teatrów: formalne, estetyczne, etyczne. Przebijali się przez mur niezrozumienia, a nawet niechęci i odnosili wielkie sukcesy. Z panią Leokadią miałem okazję wielokrotnie się spotykać, z Januszem jestem na swój sposób zaprzyjaźniony.

Ryl-Krystianowski to znakomity artysta. Da mu Pan reżyserską swobodę i uwolni od dyrektorskich ograniczeń, które pewnie czasem mu przez te ostatnie lata doskwierały?

Na tyle, na ile tylko będę w stanie to zrobić. Janusz zostaje zresztą z nami do końca tego sezonu, który jest przecież jego dziełem. Planujemy też wielką galę podsumowującą jego dyrektorowanie i mamy nadzieję na długą współpracę, licząc choć na jedną premierę rocznie w jego reżyserii.

A Pan szykuje jakieś rewolucyjne zmiany?

Nie ma takiej potrzeby. Rewolucja prowadzi głównie do konfliktów, a ja źle się czuję wśród awantur. Musimy jednak dostrzec, że czas nie stoi w miejscu. Coś, co było eksperymentem, nowością, atrakcją dwadzieścia lat temu, dziś trąci już myszką. Wprawdzie publiczność najbardziej kocha to, co zna, ale twórcy kochają to, co dopiero odkrywają i wprowadzają w życie. Teatr Animacji to nie prywatna firma, która ma się utrzymać i przeżyć, ale instytucja kultury, której misja polega między innymi na rozwijaniu sztuki. I tym chcemy się zająć w pierwszej kolejności.

Jaki jest zatem Pański pomysł na teatr? Nowa nazwa? Nowy program?

Teatr Animacji to znakomita nazwa i nie trzeba jej zmieniać. Janusz dobrze ją wymyślił. W terminologicznym galimatiasie, który mieszał teatr lalek, teatr formy, teatr dla dzieci, teatr dla dorosłych, "animacja" oddaje istotę rzeczy najlepiej, a do tego poszerza pole działania. Mnie zależy przede wszystkim na tym, żeby to pole było jak najszersze. I pani Leokadia, i Janusz traktowali teatr jako syntezę sztuk, zapraszając do współpracy artystów z różnych dziedzin. Chciałbym do nich dołączyć współczesny taniec, nową muzykę, sztuki wizualne, które wyszły daleko poza malarstwo i rzeźbę, a także film animowany i inne multimedia.

Blisko Panu do nazywania tej nowej artystycznej rzeczywistości performatywną?

Od tego nie ma ucieczki. Pod uwagę trzeba wziąć także rzeczywistość wirtualną, która jest w naszym życiu coraz silniej obecna, choćby podczas tej rozmowy, która toczy się między Supraślem a Poznaniem za pomocą komputera.

W tej materii trzeba się pewnie będzie wiele nauczyć od najmłodszej widowni Pana teatru. To dla niej ta nowa rzeczywistość jest chlebem powszednim i oczywistością. Jak się Pan chce z nią komunikować?

Przede wszystkim za pomocą nowej dramaturgii. Tu widzę wielką rolę Maliny Prześlugi, która będzie z nami pracowała na stałe. Malina znakomicie czuje współczesny język, jej sztuki oddychają współczesnością. Zależy mi także na tym, żeby rozwinąć teatr dla najnajmłodszych widzów, tych, którzy nie skończyli jeszcze trzech lat. Do tej pory Teatr Animacji się nimi nie zajmował.

Z powodzeniem robiły to inne poznańskie zespoły: Studio Teatralne Blum, Teatr Atofri czy Centrum Sztuki Dziecka.

My też do nich dołączymy. Ale zajmiemy się także dorosłymi widzami. Teatr Animacji nie jest zarezerwowany dla dzieci. To forma, w której da się mówić także o sprawach ostatecznych w szczególny, uniwersalny i metaforyczny sposób. Nie chciałbym, żebyśmy z tej cudownej możliwości rezygnowali.

A co z festiwalem Konteksty?

Jeszcze nie wiem. Mam poczucie, że on przed laty bardzo interesująco wystartował, a potem się trochę rozmył w powodzi innych festiwali. Myślę jeszcze nad tym, jakie będą jego dalsze losy. Może dobrze by było sprząc działania z Centrum Sztuki Dziecka i zrobić coś wspólnie? Na pewno będę zabiegał o to, żeby Teatr Animacji na festiwale jeździł, żeby jak najwięcej grał także poza swoją siedzibą. To bardzo mobilizujące i motywujące dla aktorów. Bez konfrontowania się z inną niż własna publicznością, bez mierzenia się z innymi zespołami teatr usypia. Planuję też koprodukcje, głównie zagraniczne - starania o udział w kilku projektach już są w toku. Nie obiecuję spokoju swojemu zespołowi. Oj, nie. I może się okazać, że na festiwal po prostu nie ma czasu.

Właśnie! Jak przyjął Pana zespół? Popatrzył im Pan już głęboko w oczy.

Popatrzyłem. Spotkanie z aktorami było dla mnie zresztą warunkiem koniecznym do tego, żeby podjąć decyzję o tym, czy zostaję w Poznaniu. Gdyby mnie nie zaakceptowali, nie przystali na zmiany, nie zdecydowałbym się na współpracę.

To zespół z prawdziwego zdarzenia, który bardzo kocham, więc jeśli nie będzie Pan dla nich dobry, to nie daruję.

Myślę i czuję, że będzie dobrze. Nie jestem reżyserem, tylko menedżerem zakochanym w teatrze i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyśmy osiągnęli sukces. Co nam z tego wyjdzie? Sztuka to eksperyment, więc trudno przewidzieć efekty.

Jak przekonał Pan do takiej wizji władze miasta?

Nie ja przekonywałem, to mnie tu ściągnięto z mojego lasu w Supraślu. Mam nadzieję, że się do czegoś przydam.

Rozmawiała Ewa Obrębowska-Piasecka     

*Marek Waszkiel  (1954), pochodzi  z Podlasia, polonista  po Uniwersytecie  Warszawskim,  autor, a także  redaktor i wydawca  tekstów oraz  książek o teatrze,  wykładowca akademicki  związany  z Akademią Teatralną  w Warszawie  (Wydział Sztuki  Lalkarskiej w Białymstoku),  w latach  2005-12 kierował  Białostockim  Teatrem Lalek