Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Każdy szuka swojego mistrza

Rozmowa z Benedyktem Niewczykiem, lutnikiem z pracowni Niewczyk & Synowie*, która przy ul. Woźnej 6 działa od 1885 roku.

. - grafika artykułu
Benedykt Niewczyk w swojej pracowni przy ul. Woźnej 6, fot. archiwum prywatne

Większość Polaków nie pamięta nawet imion swoich przodków, a Państwo znają szczegółowo historię rodziny kilka pokoleń wstecz. Jak udało się w rodzinie Niewczyków zachować tę pamięć?

W czasie drugiej wojny światowej mój dziadek Stanisław musiał uzyskać dokumenty potwierdzające, że do siedmiu pokoleń wstecz nie było w naszej rodzinie Żydów. Jako Polak tylko pod tym warunkiem mógł dalej prowadzić pracownię. Dzięki przechowywaniu akt kościelnych pewne rzeczy można połączyć - w akcie chrztu znajduje się zapis dotyczący ślubu rodziców, w akcie ślubu - adnotacja o miejscu, gdzie zostali ochrzczeni.

To zamiłowanie do szukania w historii mają Państwo we krwi?

To akurat nie było zamiłowanie, lecz konieczność. Ale odkąd pradziadek Franciszek w 1885 roku założył w Poznaniu pracownię lutniczą, historię przodków znamy dosyć szczegółowo. Z tym że to, co widzi pani tu, na Woźnej, jest tylko małą jej częścią.

Pradziadek należał do ruchów narodowowyzwoleńczych. Kiedy zbliżało się pięćsetlecie bitwy pod Grunwaldem, Polacy wpadli na pomysł, żeby wybudować pomnik upamiętniający bitwę. Zorganizowali zbiórkę pieniędzy na ten cel tu, w ówczesnym zaborze pruskim, a pradziadek w 1905 roku przewiózł te fundusze do Krakowa. Dwa lata później w ciągu 24 godzin musiał opuścić zabór pruski. Przeniósł się do Lwowa, gdzie powstała pierwsza krajowa fabryka instrumentów muzycznych, zatrudniająca wielu pracowników. Był dział dęty, dział lutniczy - od podstaw wyposażony w instrumenty pradziadka. Z kolei mój dziadek Stanisław przed drugą wojną otworzył filię pracowni w Bydgoszczy, a potem w Poznaniu. Wszystko to, co było we Lwowie, przepadło.

Pan się uczył wszystkiego od ojca?

Lutnik to zawód typowo rzemieślniczy, tutaj każdy szuka swojego mistrza. Stradivari miał Amatiego, ja - mojego ojca. Jeżeli chodzi o praktyczne przygotowanie lutnicze, wszystko przekazał mi właśnie ojciec. Myślę, że lepszego mistrza mieć nie mogłem.

Ile miał Pan lat, kiedy zaczął pomagać ojcu w pracowni?

Kiedy człowiek rodzi się w takiej rodzinie, to właściwie pewnych rzeczy nie analizuje. Naturalnie dzieciństwo spędziłem w pracowni; ojciec miał wtedy warsztat przy Dąbrowskiego 41, a ja chodziłem do "Siódemki" na Słowackiego. W pierwszych klasach ojciec odbierał mnie po zajęciach, potem przychodziłem do pracowni sam. Zaczynałem od zabawy. Dłutka, noże, to jakieś rzeźbienie, to znów ojciec prosi, żeby w czymś pomóc, coś przytrzymać, podać jakieś narzędzie. Nazewnictwo przyswajasz automatycznie, reszta też toczy się sama.

Jakie są pierwsze odpowiedzialne zadania lutnicze, na które można pozwolić dziecku?

Przede wszystkim mamy dwie szafy starych instrumentów, przeznaczonych do rozbiórki. One, jak nieraz żartujemy, idą "na implanty". Do naprawy starego instrumentu potrzeba np. starego boczku czy innego elementu uzupełniającego ubytki. Można go oczywiście dorobić ze świeżego materiału, ale to już zmienia kolorystykę. Poza tym kwestia doboru chociażby słojów - muszą być podobne do tych w instrumencie, który się rekonstruuje. I tego typu instrumenty służą właśnie do nauki. Na pewno w pierwszym okresie dziecko nie dostanie instrumentu klienta, bo za te odpowiadam głową.

Czyli trochę jak z nauką anatomii - najpierw na zwłokach?

Tak, podobnie. 

W swojej pracy stara się Pan kontynuować to, czego nauczyli Pana ojciec i dziadek, czy zwraca się w stronę zachodnich trendów?

W naszej pracowni czuję się bardzo dobrze, ale jest to jednak pewien specyficzny mikroklimat. Trzeba być otwartym również na inne trendy. W swoim życiu byłem w wielu pracowniach i obserwuję, że dużo rzeczy się zmieniło. Chociażby nabijanie włosia w smyczkach - niby drobiazg, ale przecież nierozerwalnie związany ze skrzypcami. Dziś znamy zupełnie inne techniki rozkładania włosia w żabce. Sposoby, których kiedyś w Polsce nie mieliśmy. Ale nie zawsze to, co na Zachodzie, jest lepsze. Stosuję wiele technologii, które są u nas stare, a z których na pewno nie zrezygnuję.

Czy mają Państwo jakieś swoje "receptury", rodzinne lutnicze tajemnice?

O takich rzeczach się nie mówi, jak to o tajemnicach. Nie jest za to sekretem, że korzystam z materiału zakupionego jeszcze przez pradziadka. To jest drewno sezonowane u nas w pracowni od ponad stu lat. Do młodszego nie siadam.

Woli Pan robić nowe instrumenty czy naprawiać stare?

Większą przyjemność sprawia mi praca przy starych instrumentach. Robiąc nowy instrument, na przykład skrzypce, korzystamy ze sprawdzonych modeli; w większości są to modele Stradivariego, nieraz z dodatkiem elementów guarneriuszowskich. Ale kiedy na warsztat bierze się instrument stary, który potrzebuje dorobienia główki czy uzupełnienia innego fragmentu, trzeba wczuć się w pracę i w charakter danego mistrza. Te różnice były kiedyś znacznie bardziej zauważalne. Kwestia doboru samego materiału - trzeba znaleźć świerk lub jawor o podobnie rozłożonych słojach. Wiadomo, że ze względów konserwatorskich czasem nie sposób podretuszować instrumentu tak, żeby różnic zupełnie nie było widać, chociaż czasem staję na głowie na życzenie klienta.

Czy zdarzają się jeszcze instrumenty albo chociaż ich elementy, które Pana zaskakują? Takie, z którymi nie miał Pan jeszcze do czynienia?

Takimi właśnie dziwadłami były w dużej części instrumenty niemieckie. Ponadwymiarowo rozrośnięte korpusy, dodatkowo rezonujące belki w środku - zdarzają się tego typu rzeczy. Nieraz nie widać tego na zewnątrz, dopiero po otwarciu instrumentu. Bywają i takie ciekawostki jak na przykład dusza z filtrem dźwięku, czyli porcelanową wkładką. I niemiecki patent wybity w środku.

Myślał Pan kiedyś o tym, żeby robić coś innego?

Nie. Tutaj jest naprawdę pełnia swobody. Widzi pani tę mandolinę, którą mam na stole. Tu jest gitara, smyczek leży kawałeczek dalej. Za mną są skrzypce do gruntownego remontu. Może w tym będzie też odpowiedź na pytanie, dlaczego wolę pracować w starszych niż przy nowych instrumentach. Bo praca nad nowymi jest jednak trochę monotonna. Też ciekawa, ale na ostateczny efekt czeka się, jak dla mnie, za długo. A tutaj po prostu wciąż coś się dzieje. Pokazać pani nowy instrument?

rozmawiała Magdalena Mateja 

* Pracownia Niewczyk & Synowie od lat opiekuje się skrzypcami uczestników Międzynarodowych Konkursów Skrzypcowych im. Henryka Wieniawskiego, odbywających się co 5 lat w Poznaniu. Zanim 8 października rozpocznie się kolejne skrzypcowe święto - w maju spotkają się w Poznaniu lutnicy z całego świata. 13. Międzynarodowy Konkurs Lutniczy im. Henryka Wieniawskiego potrwa od 8 do 15 maja. Organizują go: Towarzystwo im. Henryka Wieniawskiego przy współpracy Instytutu Muzyki i Tańca, Związku Polskich Artystów Lutników i Muzeum Narodowego w Poznaniu. Szczegóły na www.wieniawski.pl.