Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

MALTA. Wierzę w fikcję

Jestem wściekła na Davida Luriego. I na J. M. Coetzeego. I na Kornéla Mundruczó. I na Michała Merczyńskiego. Naprawdę.

Hańba, fot. Marton Agh - grafika artykułu
Hańba, fot. Marton Agh

Co łączy tych panów? Pierwszy jest bohaterem książki "Hańba", drugi ją napisał, trzeci wyreżyserował na jej podstawie spektakl, a czwarty uczestniczył w jego produkcji i włączył go do programu festiwalu Malta.

Wstyd homeopatyczny

Znam wielu Davidów Lurie (nota bene płci obojga). Uchodzą za inteligentnych, wrażliwych, poszukujących prawdy, marzących o wzniosłości i sprawiedliwości, ale w gruncie rzeczy skupieni są wyłącznie na sobie i swoim permanentnym cierpieniu. Nienawidzą świata, który jawi im się jako podły i okrutny, a jednak pozwalają mu się nieść, nie stawiając wobec niego żadnego oporu. Nienawidzą swojej bezradności, a jednak jej ulegają. W snach i na jawie roją o miłości, ale nie potrafią okazywać uczuć. Budzą współczucie, ale nawet ono nie jest w stanie ich wyzwolić. Musieliby je przyjąć. A nie umieją. I są tego boleśnie świadomi.

- Jakież to ludzkie, jakie powszechne, jakie współczesne - powie ktoś. - Wszyscy na to cierpimy. I wszyscy się wstydzimy, że nie umiemy być ludźmi. Publiczne wyznanie tego wstydu jest aktem prawdziwej odwagi.

Być może. Ale co z tego? Wstyd robi się wprawdzie większy, bo zbiorowy, ale rozmywa się w tej zbiorowości jak homeopatyczne lekarstwo w oceanie. I - jak ono - nikogo z niczego nie leczy. Jest jeszcze podlej, jeszcze okrutniej, jeszcze bezradniej, jeszcze samotniej. Jeszcze straszniej.

- Jest prawdziwie - usłyszałam.

Rzeczywiście. Jest. Jeśli przyjąć, że prawdziwe jest tylko to, co nas boli. Tylko to, na co jesteśmy chorzy. Tylko to, czego się boimy. Ja tego nie przyjmuję.

Auto-wiwisekcja

David Lurie z "Hańby" mieszka w RPA. Wykładał (bez wielkiej pasji) literaturę na uniwersytecie w Kapsztadzie, ale zostaje usunięty z uczelni po oskarżeniu (uważa, że niesłusznym) o molestowanie (zhańbienie) studentki. Nie broni się przed karą, wyjeżdża (zhańbiony) do córki, która mieszka na prowincjonalnej farmie. Tam Lucy zostaje zgwałcona (zhańbiona) przez sąsiadów - czarnych, gnębionych (hańbionych) latami przez białych. Lurie nie stanie w jej obronie. Nie pomści. Nie wesprze. Nie zrobi nic. Przyjmie gwałt na własnej córce jako karę: za swoją winę, za winę wszystkich białych, za wszystkie winy ludzkości. Jako hańbę, która jest mu przypisana. Która jest jedynym właściwym stanem w obliczu pomnożonego zła. A kobieta postanowi urodzić dziecko poczęte w akcie gwałtu, zostać żoną czarnego sąsiada, zaprzyjaźnionego z jednym z gwałcicieli, i połączyć swoją ziemię z jego ziemią. Ojciec nie zrozumie wyboru argumentowanego tym, że małżeństwo-transakcja zapewni jej i dziecku bezpieczeństwo. Będzie to dla niego kolejne piętro jej i jego hańby.

Wymownym tłem dla tej historii jest klinika weterynaryjna, w której masowo usypia się psy. Jest ich tam całe mnóstwo: latami szkolono je do tropienia (hańbienia) rdzennych mieszkańców Republiki Południowej Afryki. Dziś są niepotrzebne.

Nie rzucę kamieniem w żadnego z bohaterów tej powieści. To jasne. Ale nie cierpię tej książki. To precyzyjne niczym skalpel wytrawnego chirurga studium hańby. Przyglądanie się jej pod mikroskopem. Rozkładanie na czynniki pierwsze i ostatnie. Dogłębne badanie. Poddawanie jej wszelkim możliwym wiwisekcjom. W efekcie dokonuje się ich jednak nie na abstrakcyjnym pojęciu, ale na ludziach. Okrutne eksperymenty przeprowadzają tu bowiem na sobie wszyscy nawzajem. Główny bohater nie oszczędza głównie siebie. Wszystko po to, żeby przekonująco udowodnić, że tak się nie da żyć. Wszystko po to, by uczynić jednak z własnego trwania rodzaj ofiary, a nawet świętości. Tyle tylko, że każdy święty ciągnie za sobą tabuny męczenników. I staje się - chce tego czy nie - ich katem. Obłędne koło się zamyka.

Jest jeszcze prawdziwiej, prawda? Jeśli uznać, że prawdziwe jest wyłącznie to, co zbadane, nazwane, udowodnione i zweryfikowane, czego się nie da zakwestionować. Ja nie uznaję.

Goły fałsz

Pisarz nie ma jednak żadnych powinności. Może pisać, co chce, jak chce i po co chce. To jego historia. Nie mogę się z nią nie zgodzić, ale mam prawo na nią zareagować. Właśnie z tego prawa korzystam. To jednak nie koniec. Powieść trafiła bowiem na scenę, a reżyser postanowił kontynuować eksperyment pisarza jeszcze bardziej na żywo. Żywi ludzie - aktorzy - dali wszak literaturze swoje prawdziwe ciała. W pierwszej scenie spektaklu - scenie gwałtu na Lucy - rozbiera się ich do naga. Mężczyzna zdziera ubranie z siebie i z kobiety, przewraca ją, rzuca się na nią i wykonuje gwałtowne kopulacyjne ruchy. Naga kobieta kuli się, dławi, szarpie, wierzga, krzyczy. Okrucieństwa się piętrzą: polewanie krwią ze zwłok psa, któremu odcięto głowę. Obrzucanie ziemią. Bicie. Wciskanie w pochwę gwałconej kolejnych przedmiotów. Zamknięcie jej w klatce. Kolejny gwałcący. Rechot jego kumpli. Co jeszcze można wymyślić, żeby było prawdziwiej? Przecież już jest, bo prawdziwy znaczy tu tyle, co okrutny, obrzydliwy, ohydny, wstrętny, podły...

Brutalny weryzm tej sceny ma niewątpliwie poruszyć widzów (jako żywo żywych, prawdziwych). Ma nimi wstrząsnąć. Wstrząsa? Siedzą w ciemności i patrzą na hańbę. Czyją? Fikcyjnej, scenicznej postaci? Prawdziwej żywej kobiety, która ją gra? Pewnie się nad tym zastanawiają. Ale nie reagują. I ta hańba staje się także ich udziałem. I wstyd za własną niemoc staje się ich udziałem. I rozpływa się po ciemnej widowni jak w oceanie. Obojętnieje. Znika.

Miało być dojmująco prawdziwie, a przecież nie było. Większość tych brutalnych działań jest jednak przez aktorów markowana, a krew to farba. Nikt nikogo nie zgwałcił. Kolejne scena przypomni nam, że jesteśmy w teatrze. Każda następna będzie nas w tym utwierdzała coraz bardziej, żeby było naprawdę prawdziwie. Reżyser nie zrezygnuje jednak z dosadnych środków wyrazu. Będzie działał na zasadzie: "goła prawda" kontra chłodny, jeszcze prawdziwszy, dystans, "goła prawda" - dystans, "goła prawda" - dystans. Aż na scenie zostanie tylko sfora psów granych przez ludzi. Skamlących. Wyjących. Wściekłych. Bezradnych. Skazanych na uśpienie. Otrzymamy propozycję zrobienia tego własnoręcznie, żeby nie zrzucać odpowiedzialności na innych i się nie okłamywać, ale to tylko konwencja - nikt nie będzie czekał na naszą reakcję, przyjmując, że ona nie nastąpi. Więc nie następuje.

Pewnie mamy się w tej scenie przejrzeć jak w lustrze. Ale ja tam nie widzę siebie. Nie dlatego, że jestem od kogokolwiek lepsza. Nie jestem. Ja po prostu nie wierzę w tę prawdę. Scena takiej prawdy nie znosi. Scena się na niej mści. Scena ją unicestwia. Nie było gwałtu, nie było hańby, nie było wstydu. Nie ma psów. Nic nie ma. Klaszczemy i idziemy do domu tacy sami, jacy przyszliśmy do teatru. Ani bardziej spsiali. Ani mniej.

Bo życie jest cudem

Prawda nie jest domeną sztuki. Sztuka karmi się fikcją. I tylko fikcja jest w stanie sprawić, że zechcemy nie tylko nie zgodzić się na świat, ale także go zmienić - wbrew wszystkiemu. Że zaczniemy (kolejny raz) od siebie. I nie staniemy się sforą psów, a co najwyżej samotnym starym psem, albo samotną suką, która liże swoje małe i płacze nad nimi.

Niektórzy nazywają tę fikcję "wiarą", "nadzieją" lub "miłością". Inni używają kategorii "piękno" czy "dobro". Jeszcze inni twierdzą, że chodzi o "przyzwoitość", "zdrowy rozsądek" albo "odpowiedzialność". Są tacy, którzy mówią o "bogu". Są tacy, którzy na ten temat milczą. Moja fikcja mieszka gdzieś pomiędzy tymi archaicznymi, wyświechtanymi, skompromitowanymi, abstrakcyjnymi, a więc nieistniejącymi pojęciami i tą ciszą. Ma niewiele wspólnego z jakąkolwiek prawdą. Ale nie pozwolę jej zhańbić. Będę się szarpać, wierzgać, krzyczeć, a nawet gryźć i kopać za każdym razem, kiedy ktoś będzie próbował to zrobić. I w życiu. I w teatrze.

- Ta fikcja to wytrych, który pozornie tylko coś otwiera. Tak naprawdę wciąż walimy głową w mur i oszukujemy się, że to ma jakiś sens - usłyszałam.

Nieprawda.

Ewa Obrębowska-Piasecka

  • "Hańba" J. M. Coetzeego
  • reżyseria Kornél Mundruczó
  • scenografia i kostiumy Márton Ágh
  • dramaturgia Viktória Petrányi
  • muzyka János Szemenyei
  • występują: Annamária Làng, Lili Monori, Kata Wéber, Gergely Bánki, László Katona, Zsolt Nagy, Roland Rába, János Szemenyei, B., Miklós Székely, Sándor Zsótér