Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Dźwięki z kosmosu

Druga, kosmiczna i dźwiękolubna edycja Hiatus Festival dobiegła końca, a mi wciąż nie opadły po niej emocje. Stąd w stanie głębokiego poruszenia i skrajnej wręcz ekscytacji ledwo daję radę napisać tę relację.

, - grafika artykułu
Hiatus Festival, fot. Kuba Gołąb

Czy pamiętacie jeszcze te silne uczcia, które towarzyszyły otwarciu Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek pod koniec 2012 roku? Panowało wówczas przekonanie, że choćby ze względu na świetny system nagłaśniający będzie się w niej odbywać bardzo wiele interesujących wydarzeń muzycznych. Po wyjątkowym występie múm, eksperymentalnej grupy islandzkiej, trudno mi było opanować podekscytowanie tym, co miały przynieść nadchodzące miesiące i lata. "A więc to już, wreszcie, finalnie - Poznań będzie miał świetne miejsce dla muzyki!" Jednak kolejne lata pokazały, że CK Zamek nie potrafiło wykorzystać całego potencjału tej przestrzeni. W międzyczasie Sala Wielka zaczęła się trochę kojarzyć jako "sala galowa", lubiana przez lokalne festiwale duża przestrzeń na przedpremiery oczekiwanych hitów art-filmu polskiej dystrybucji, czy scena na przedstawienia teatralne. Na samym końcu listy było to miejsce prezentacji trochę skromnego i dość zachowawczego programu muzycznego, sytuującego się przede wszystkim w ciasnych granicach klasyki i jazzu. Inna muzyka pojawiała się dość sporadycznie, np. w czasie trwania Enea Spring Break Festival.

A co z awangardą? Ostatnie lata tę nieznośną i zabawną (jeśli ktoś ma specyficzne poczucie humoru) sytuację trochę przełamaly. Myśliwy (Dariusz Franek) zaczął się pojawiać w Zamku z programem muzyki eksperymentalnej, międzygatunkowej i sztuką performensu, który jest "festiwalowym", spotkaniowym elementem jego autorskiego i osobnego projektu wydawniczego Uroruro Manufucktura (w Zamku odbyła się w 2018 roku U R O p i ę (ś) ć, a w 2020 Uro siódma pieczeń). A rok ubiegły przyniósł nam także Hiatus Festival, czyli wydarzenie skupione przede wszystkim na muzyce elektronicznej i awangardowej. Wówczas jeszcze ze względu na obostrzenia pandemiczne festiwal odbywał się do pustej Sali Wielkiej i był transmitowany w Radiu Afera. A jednak się udało i zaskoczyło!

Nigdy dotąd nie zdecydowałem się uczestniczyć w festiwalu muzycznym biorąc udział we wszystkich organizowanych w jego ramach wydarzeniach. Na Enea Spring Break Festival było to po prostu niemożliwe, bo sporo występów odbywało się przed pandemią równolegle, w tym samym czasie. Poza tym - jak na to festiwalu showcase'owym - publiczność płynnie zmieniała miejsca, podchodząc bardzo swobodnie do półgodzinnych ram występów, łapiąc po parę czy kilkanaście minut tu czy tam. Mi tacy nieuważni widzowie szybko zaczęli działać na nerwy i znielubiłem tę imprezę w poczuciu, że jej publiczność tym luźnym stosunkiem do muzyki trochę w zasadzie lekceważy artystów i nie szanuje samej siebie.

Na Hiatus Festival trafiła zupełnie inna widownia, która w stanie absolutnej wręcz uwagi słuchała z namaszczeniem wszystkich występów. Powodem jest pewnie sam charakter prezentowanej na festiwalu muzyki. Z jednej strony wymaga ona skupienia. Z drugiej jest sama w sobie niezwykle absorbująca i sprawia, że popada się - w zależności od charakteru artysty i preferowanej przez niego twórczości - w miły stan otępienia i odrętwienia, zatapia się we wszechwładzy agresywnego, despotycznego i nie biorącego jeńców dźwięku, bądź popada w ekscytację. Poza tym - jak ujął to Davide Manuli w Legendzie Kaspara Hausera - w świeckim świecie zaludnionym przez rosnącą rzeszę ateistów mszę zastąpił set didżejski - sytuacja, w której muzyk na scenie staje się kapłanem nowej, postsekularnej liturgii. A wierni widzowie mogą się ponieść i poddać jej ekstatycznym falom.

Festiwal otworzył koncert zespołu Seti Setters mającego proweniencje jazzowe i prowadzącego poszukiwania w sferze free impro. Justyn Małodobry na kontrabasie i Kuba Płużek na fortepianie to ta bardziej jazzowa część tria, które przełamuje jednak Dawid Dąbrowski na syntezatorze modularnym. Wydaje mi się, że ich występ jako rozpoczynający festiwal był doskonałym wprowadzeniem publiczność w muzykę eksperymentującą. Wieczór zamknął mocny, mroczny, emocjonalnie ciemny, pogmatwany i "idealnie depresyjny" koncert Rashada Beckera, którego twórcy umieścili w programie jako gwiazdę wydarzenia. Muszę przyznać, że po jego absorbującym występie byłem w stanie zrozumieć ich podziw dla artysty. - To miejsce [Sala Wielka CK Zamek] jest fantastyczne. Granie w Polsce jest dla mnie niezwykle satysfakcjonujące przeżycie. Jeśli mam być szczery, to naprawdę uważam, że polska publiczność jest najbardziej wykształcona i szczera w Europie. Kocham tu grać. To miejsce ma rzecz jasna bardzo silną aurę, a dźwięk brzmi w niej doskonale. Cała organizacja wydarzenia była świetna i było to dla mnie bardzo dobre doświadczenie - przyznał artysta.

W Poznaniu Becker zaprezentował live set, który ma charakter konceptualnego albumu muzycznego. - Nazywa się Krieg, co po niemiecku oznacza wojnę. Niekoniecznie jednak odnosi się do wojen prowadzonych między narodami. Chodzi raczej o niemożność odczuwania spokoju na tym świecie. O to, że nie da się znaleźć w takim miejscu, którego rzeczywistość pozwoliłaby nam w ogóle pracować nad tym, by osiągnąć wewnętrzny spokój czy uzyskać świadomość, że robi się coś, co ma jakikolwiek pozytywny wpływ na życie ludzi i ich los. Mam tu na myśli szczególnie kontekst społeczny. Ludzie za pomocą muzyki i przy jej wsparciu mogą przezwyciężyć swoje życie. Ja sam jestem niezwykle uprzywilejowany. W Krieg odnoszę się do historycznej tradycji partyzantki miejskiej i ludzi, którzy znajdują się w stanie permanentnej wojny z powszechnym systemem globalnym, a te antagonizmy są wyrażane na wielu różnych poziomach - wyjaśniał Becker.

Mnie jednak o wiele bardziej zachwycił duet LXMP. Może dlatego, że na pamięć znam już materiał z ich ostatniego, zwariowanego, zabawkowego i kipiącego od energii albumu Żony w pracy. W czasie wywiadu Macio Moretti mówił mi zresztą kpiarsko, że zagrają wszystkie hity, które... znam tylko ja. Na samym początku występu wraz z Piotrem Zabrodzkim poprosili publiczność o to, aby swoje przeniosła krzesełka i usiadła nieco bliżej. Wkrótce mogliśmy zrozumieć, dlaczego tego chcieli. Otóż panowie zarażają swoją niewyczerpalną miłością do muzyki, olbrzymią radością z grania. Dzielą się swoją ekscytacją, uniesieniem, wprawiając widownię w tak pozytywny nastrój, jakby ta była nastolatkami płynącymi w morzu endrofin. Publiczność została pochwycona w grząskie piaski dekonstrukcyjnych, połamanych utworów, w których przejawiają się anarchistyczne i pełne poczucia humoru osobowości twórcze obu artystów. Moretti i Zabrodzki korzystają ze starych, trochę zużytych wizualnie sprzętów, a ja mam wrażenie, że ich koncerty poniekąd cofają widza w przeszłość w tym sensie, że z materiałem Żony w pracy może on w wyobraźni powrócić do najlepszych chwil ze swojego życia. Dzieje się tak za pomocą tej przedziwnej i trudnej do opisania ekstazy i nerwowości, przeżywanych przy odsłuchu i występie.

Festiwal zamknął wbijający w krzesełko występ Jung An Tagen z wizualizacjami Rainera Kohlbergera. To było doświadczenie z pogranicza pięknego i strasznego. Skrajny charakter dźwięku w elektronicznej muzyce austriackiego artysty był doskonale połączony z abstrakcyjnymi obrazami - hipnotyzującymi, brutalnymi, a miejscami prawie że niemożliwymi do zniesienia. Przypomniałem sobie przy tej okazji filmy eksperymentalne Pau Sharitsa z migoczącymi, stroboskopowymi efektami przy stosowaniu jednokolorowych plansz o czystych kolorach. Kohlberger, podobnie jak amerykański mistrz, zdaje się chcieć zupełnie zdominować widza i nim wstrząsnąć.

Organizatorzy przyznają, że prezentują po prostu tych artystów, których występy sami chcieliby zobaczyć na żywo. Brzmi to może trochę egoistycznie, ale w praktyce okazało się - przynajmniej w tym wypadku - słuszne i racjonalne. Zasada kierowania się własnym gustem zadziałała w przypadku obu edycji bardzo dobrze. Jako że mam sporą obsesję na punkcie elektroniki i "dźwięków z kosmosu", ciągle poszukując w tym polu nowych twórców i albumów, potrafiłem docenić wybory Dawida Dąbrowskiego i Huberta Karmińskiego, uznając je jako wręcz oczywiste. Mam na myśli to, że ściągają oni do Poznania artystów, których koncertów tu faktycznie brakuje, choć są związani z wydawcami ważnymi, rozpoznawalnymi i popularnymi. To taka sytuacja, gdy organizator zapewnia nam dostęp do czegoś, o czym podświadomie marzyliśmy zakładając, że się to nigdy nie zrealizuje, a jeśli już zechcemy posłuchać naszych ulubionych artystów, trzeba będzie pojechać gdzieś w Polskę, bądź odwiedzić Niemcy czy Czechy. Oceniając program drugiej edycji festiwalu uznałem, sam bym pewnie nie dokonał lepszych wyborów. Stąd Hiatus Festival zapisuję w głowie w podstawowych planach kulturalnych na rok 2022. Wszyscy miłośnicy muzyki poszukującej, eksperymentującej - ale wcale nie trudnej i nieprzyjemnej - powinni zrobić podobnie i nie ominąć tego wydarzenia w Zamku przy kolejnej okazji "nadganiania i łapania elektro".

Marek S. Bochniarz

  • Hiatus Festival 2021
  • CK Zamek
  • 16-17.10

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021