Nie lubię, gdy ktoś obiecuje mi słodkie ciastko, a potem wręcza gorzką czekoladę. Gdyby nie entuzjastyczne zapowiedzi i rekomendacja samego Tomasza Raczka, z którym Sobczyński współpracował wcześniej przy magazynie Film, moje rozczarowanie książką Nie rozumiemy się bez słów może nie byłoby aż tak dojmujące. Tymczasem po rekomendacjach w stylu "nowej Grocholi" i "portretu współczesnych 30-latków" spodziewałam się naprawdę czegoś mocnego. I to nie w sensie literatury, która stanie w szranki do Nike, ale takiej, która przynajmniej obroni się w swojej dziedzinie. Przyznaję, tak zwana "literatura kobieca" (swoją drogą to stereotypowe określenie, przypisane raczej niezobowiązującym czytadłom, osobiście odbieram jako afront) zwykle nie leży w moim guście. Mimo to nie leży również w sprzeczności z tym, by obiektywnie ocenić wartość książki, która spełnia wymagania swojego gatunku. Dobrze, jeśli przy tym ma w sobie jeszcze "to coś", co niestety jest równie rzadkie jak kontakt z pozaziemską cywilizacją. Idąc tym tropem, przyznaję, że zdarzyło mi się sięgnąć kiedyś po wspomnianą Grocholę tylko po to, by na własnej skórze przekonać się, o co tyle hałasu. Moja motywacja w takich wypadkach jest tylko jedna - wyznaję zasadę, że na żaden temat nie ma prawa wypowiadać się ktoś, kto tego tematu nie dotknął osobiście. I o ile w długą podróż pociągiem albo na plażę prędzej zabiorę dobry reportaż niż rodzinną sagę, o tyle jeśli ta ostatnia jest majstersztykiem w swojej dziedzinie - chapeau bas.
W powieści Sobczyńskiego zabrakło nie tylko tego magicznego pierwiastka, ale i prawdziwie wciągającej historii. Sentymentalna opowieść o grupie przyjaciół z poznańskiego osiedla Kopernika to raczej materiał na prywatne zapiski niż literacki hit. Pokolenie dorastające w latach 90. z pewnością utożsami się z bohaterami, którzy całymi dniami "patrolują" osiedle na rowerach, filmy oglądają na kasetach VHS, a muzykę przegrywają na kasetach magnetofonowych. Wyznają zasadę bezwzględnej przyjaźni, a każdy nowy dzień jest dla nich fascynującą przygodą. Są tu i zacięte zawody, i plucie na odległość, głuche telefony i zwiedzanie opuszczonych fortów, szaleństwa na boisku i rozwiązywanie zagadki tajemniczego sąsiada. Ostatecznie okazuje się, że większość tych podwórkowych znajomości nie przetrwała próby czasu. Ocalała za to szkolna miłość do Izy - dziewczynki o wielkich i smutnych oczach, która pewnego dnia zamieszkała w klatce obok. Całość może i sympatyczna, ale to nadal za mało, by można się było nią zachwycić. Ujmować może tu jedynie prostota opowieści i to, że głównym bohaterem jest klasyczny "chłopak z sąsiedztwa", a takich po prostu nie sposób nie lubić.
Niestety, to powierzchowne zauroczenie szybko mija, a reszta nie robi już tak dobrego wrażenia. Podejrzewam, że autor zbyt dosłownie potraktował inspirację książkami Niziurskiego czy amerykańską serią o przygodach Trzech Detektywów. Nierówne rozłożenie akcentów oraz skupienie na przeszłości zamiast na "tu i teraz" dyskwalifikuje tę książkę w wyścigu o miano literatury odzwierciedlającej pokolenie dzisiejszych 30-latków. To, kim jesteśmy jako dorośli ludzie, w dużej mierze zależy od tego, w co zostaliśmy wyposażeni w dzieciństwie, jednak na Boga! - nie można stać w rozkroku pomiędzy szkolnym pamiętnikiem a wnikliwą analizą całego pokolenia, bo w tak niewygodnej pozycji każda z tych ewolucji skazana jest na niepowodzenie.
Anna Solak
- Jacek Sobczyński "Nie rozumiemy się bez słów"
- wyd. Latarnik, Warszawa 2014