Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. Skandal!

Kontrowersja. Zamiast powodować zniesmaczenie, które odrzuca, generuje raczej zainteresowanie, które przyciąga. W końcu lepiej, żeby mówili cokolwiek, niż żeby nie mówili wcale. Marketing niektórych dzieł i dziełek stoi pod znakiem skandalu. Jak było kiedyś? Nie wiem, na ile podany przeze mnie dzisiaj przykład odpowiada na to pytanie, bo trudno określić, na ile przedstawiona sytuacja była świadomie wykreowanym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Rzecz to jednak dość ciekawa.

. - grafika artykułu
Widownia Teatru Polskiego w Poznaniu, 1925, fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

"Teatr Polski wystawia sztukę pt. «Kapitan Köpenick». O tem obwieszczają wielkie afisze. Wszystko w porządku. Nie w porządku jest jednak Dyrekcja Teatru Polskiego, skoro zaraz w podtytule tłustemi czcionkami daje tytuł po niemiecku «Der Hauptmann Köpenick». Co to jest? Zapytać się godzi. Niesłychane! Jest to, krótko a wyraźnie mówiąc, skandal, nienotowany w dziejach Teatru Polskiego"* - grzmiał anonimy autor dosadnej notki prasowej zatytułowanej W Teatrze Polskim "der Hauptmann Köpenick" ("Rekord Polski, nr 38/1932). Dalej zastanawia się dziennikarz nad tym, jaka idea przyświecała dyrekcji szacownej instytucji, by dopuścić się czynu tak skandalicznego i jakie względy były tu najistotniejsze.

Rozważa, czy zdecydowały o tym chociażby powody finansowe i nadzieja, że również publiczność niemiecka zagości w progach teatru. Nie wydawało się to przekonujące, bo - jak pisał autor - Niemców w Poznaniu jest niewielu, a ci, którzy przyjdą, i tak będą oglądać spektakl po polsku. Na koniec oburzony reporter pozwolił sobie na wystosowanie apelu, w którym pobrzmiewa lekka nutka ironii: "Herr Direktor Szczurkiewicz, niech pan zalepi ten napis, obrażający poczucie dumy Poznania".

Sprawa miała swój dalszy ciąg i komentowana była na łamach tego samego dziennika. W jednym z kolejnych jego numerów ("Rekord Polski", nr 40/1932) opublikowano list niejakiego "Obywatela". Ukazał się on pt. Skandaliczny wybryk dyrekcji Teatru Polskiego, co już samo w sobie sugeruje jasno, że utrzymano karcący ton. List miał zapewne uwypuklić problem i zwrócić uwagę, że gorący, wcześniej cytowany apel, cieszył się poparciem poznaniaków, a sama inicjatywa teatru była dla nich tak samo niegodna usprawiedliwienia, jak dla anonimowego reportera. "Patrzę i oczom własnym nie wierzę - i to pisze dyrekcja Teatru Polskiego w Poznaniu!!! - tego teatru, który dzięki ofiarności obywatelstwa całego poznańskiego stanął ku chwale Sztuki Narodowej - dla kultywowania mowy ojczystej - który w latach niewoli był bastjonem polskości - skąd polskim słowem skutecznie przeciwstawiano się falom germanizacji. (...) Państwo Szczurkiewiczowie w pogoni za nieuchwytnem powodzeniem stracili po prostu miarę  co czynić można a czego czynić niewolno. Chodziło im zapewne o zaciągnięcie do teatru tej garstki Niemców zamieszkałych jeszcze w Poznaniu. Może liczono na jakieś ukryte resztki sympatji wśród naszego społeczeństwa do języka niemieckiego? Nie! Takich sympatji już w prapolskim Poznaniu niema i nie będzie!" - czytamy, słysząc niemalże w uszach podniesiony głos, wypowiadający te słowa. Dla autora listu zupełnie nieprzekonujące są ewentualne argumenty, jakoby dyrekcja Teatru Polskiego dokonała znanego na całym zabiegu tłumaczenia tytułu sztuki na język ojczysty, w jakim sztuka powstała. Dlaczego takie uzasadnienie nie brzmi wiarygodnie? A chociażby dlatego, że inne tytuły sztuk, np. francuskich, które wystawiano na deskach teatru, tłumaczone nie były.

"Obywatel" pochyla się nad pieniędzmi wydawanymi przez włodarzy miasta na działalność instytucji, a które tym samym nie są przekazywane choćby szczególnie potrzebującym. Nie sposób było nie wytknąć przy tym nazbyt ubogiego zdaniem autora repertuaru teatralnego, który nie spełnia swojej edukacyjnej, społecznej roli. Jakby tego było mało, niełatwa sytuacja w Gdańsku, napięcia generowane przez tamtejszych zwolenników Adolfa Hitlera i obawy polskiej społeczności miasta - sprawiły, że decyzja dyrekcji wydać się mogła nie tylko nieprzemyślana, ale ostatecznie zwyczajnie niesmaczna. Mieszkaniec Poznania dotknięty takimi zabiegami promocyjnymi wytyka na koniec, że Szczurkiewczowie zaprzepaszczają ideę i spuściznę pozostawioną przez swoich poprzedników.

To jednak nie koniec. Czy mimo tak ostrej społecznie reakcji znalazł się śmiałek gotowy zrecenzować spektakl w reżyserii Nuny Młodziejowskiej-Szczurkiewicz? Co prawda, nikt tutaj nie potępiał żadnej osoby, która związana z nim była jakkolwiek artystycznie, jednak sprawa mogła wydawać się problematyczna. Ostatecznie jednak znalazł się krytyk, który postanowił obiektywnym okiem ocenić to, co się na scenie zadziało. Recenzent podpisany jako "Roxy" opublikował swoją opinię w "Rekordzie Polskim" (nr 41/1932) już dzień po ukazaniu się na łamach tego pisma wspomnianego wcześniej listu. I trzeba przyznać, że potrafił znaleźć tak mankamenty przedstawienia, jak i wymienić zalety. Zaczyna od ważnej uwagi, a mianowicie przypomnienia, że  "Kapitan z Köpenick" związany jest z wydarzeniem z 1906 roku, "z którego się śmiała cała Europa, a które ośmieszyło tzw. «dryl» niemiecki". Może być  to pewnym drogowskazem na rzeczywiste intencje dyrekcji, związane z prowadzoną akcją promocyjną.

Jako największą wadę sztuki krytyk wskazuje to, że zbyt długo widz musi czekać na punkt kulminacyjny. Największą zaś zaletą jest, że stworzyła "szerokie pole do popisu dekoratorowi Teatru Polskiego p. Zygmuntowi Szpingierowi". Trudno wśród wszystkich dekoracji znaleźć słabą. Właściwie jest to niemożliwe - same bardzo dobre, a nawet rewelacyjne. Nawet malowane na ścianach meble sprawiają wrażenie prawdziwych, trójwymiarowych. Do tego wybitne oświetlenie, które również jest dziełem Szpingiera. A co z aktorami?

Wbrew praktyce, gdzie najpierw ocenia się odtwórców najważniejszych ról, "Roxy" zaczyna od "«maluczkich», którzy się tak dzielnie spisali - i tak: p. Kreczmar (Kalle) i Ninińska (Mańka Piórko), stworzyli kapitalne typy z końca XIX wieku". Wymienia też znakomitych: Modzelewskiego, Przystańskiego, Wierzejską, Pichelskiego, Iwańskiego, Nowackiego, Kozłowskiego, Kwaskowskiego oraz Bilskiego. Czas na krytykę. Tu recenzent wskazuje na uchybienia aktorskie. Janowski jego zdaniem na wyrost określany jest ulubieńcem publiczności. Sierka - "to duże dziecko - męczyła nas i siebie". Noskowski - "przeseplenił szczęśliwie tych 16 obrazów przy kolosalnych wysiłkach suflera".

Promocja sztuki bywa przewrotna jak ona sama. Czy można obiektywnie ocenić coś, co wielu spisało na straty już na wstępie przez niezbyt w ich opini udane zabiegi promujące? Powyższy przykład pokazuje, że można. A może nawet i trzeba.

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022