Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. Prawda (nie tylko) ekranu

Sztuka ma wzbudzać emocje. Temu nikt nie zaprzeczy. Ma powodować, że widz pozwoli się porwać falom rozmaitych uczuć - od radości, przez wzruszenie, aż do przerażenia. Czy i sam autor dzieła, dla przykładu filmowego, odczuwa emocje, jakie pragnie przekazać swoim odbiorcom? Czy nie tu, w fazie produkcji, zaczyna się ta spirala emocji, która potem zatacza coraz szersze kręgi?

. - grafika artykułu
Adam Brodzisz jako Janusz w jednej ze scen filmu"Dziesięciu z Pawiaka", 1931, fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

"Wobec ukończenia naświetlania realizowanego obecnie przez wytwórnię »Blok« nowego dźwiękowca polskiego p. t. »Dziesięciu z Pawiaka«, zwróciliśmy się do reżysera tego filmu  p. Ryszarda Ordyńskiego z prośbą  o podzielenie się z nami garścią wrażeń prosto z prac produkcyjnych, zapytując: - Jakie były pańskie impresje przy nakręcaniu scen dramatycznych »Dziesięciu z Pawiaka«?"* - czytamy w "Gońcu Wielkopolskim" w artykule pt. Prawda życiowa w filmie (nr 192/1931), którego autor podpisał się inicjałami "S.P.".

Reporter postanowił uchylić rąbka tajemnicy na temat tego, co czuje twórca, gdy tworzy i gdy dzieło swoje widzi od innej jeszcze strony - tej niedokończonej, dopiero się klarującej, powstającej. Jak się okazuje - i dla reżysera jest to przeżycie, gdy patrzy na sceny, które na kinowym ekranie wzbudzą potem emocje u publiczności. Nade wszystko, jak odpowiada Ordyński, towarzyszy mu wrażenie prawdy. Tak silne, że nawet wiedząc, co wydarzy się po danej scenie, daje się ponieść, przeżywa, jakby zupełnie zapominał, że to przecież "tylko" film. "Przy zamachu bombowym drżałem o życie Samborskiego, o konie i o stojącą publiczność. To rzecz prosta - a przyczyną jej jest właśnie fakt, że w filmie w przeciwieństwie do teatru trzeba powtarzać prawdę niemal z precyzyjną dokładnością. A więc należy pokazać fabrykację bomby - i w naszym obrazie zaprosiliśmy na tę scenę p. pułkownika Jura-Gorzechowskiego, który nam cały ten proceder dokładnie objaśnił" - opowiada filmowiec.

Scena zamachu musiała wryć się nie tylko w pamięci. Jak tłumaczył reżyser - kręcono ją kilka razy. Za pierwszym "wybuch nastawiliśmy nieco z boku od powozu, którym przejeżdżał generał Maksimow". Ujęcie nie było jednak zadowalające. Wszystko trzeba było powtórzyć, modyfikując plan działania, bowiem - jak tłumaczy Ordyński - "nie wolno w filmie okłamywać". Za drugim razem bombę rzucono pod sam powóz. Efekt wręcz przekroczył oczekiwania: "Wyraz przestrachu na ludziach i koniach maluje tę scenę dobitnie. A przyznać muszę, że wszyscy uczestnicy bez wahania na takie zdjęcie się zgodzili, jakkolwiek nie jest ono pozbawione niebezpieczeństwa dla biorących udział". I przy innych scenach, "mniej gwałtownych", nie brakowało emocji. Choćby wtedy, gdy kręcono "jak mały Stefek Rogulski podczas rewizji dokonywanej u Hani wszedł z garbem na plecach". Reżyser przyznaje: "Zadrżałem mimo faktu, żeśmy tę scenę próbowali wiele razy. W samym momencie zdjęcia przez chwilę miałem uczucie niebezpieczeństwa, które temu chłopcu groziło na wypadek, gdyby bomba mu spadła i wybuchła. Hania - we filmie Lubieńska - miała to samo uczucie i trwała w tem uczuciu lęku do chwili, kiedy żandarmi wyszli. Kiedy upadła do kolan bohaterskiego dziecka, wierzyła we wszystko, całowała ręce Stefka, płakała i cieszyła się, a my wszyscy stojący obok byliśmy do głębi wzruszeni". Nie tylko więc reżyser, ale każdy, kto w taki bądź inny sposób uczestniczył w powstawaniu filmu, z aktorami na czele, miał to poczucie udziału w wydarzeniach doniosłych i to nie tyle zagranych, ale nade wszystko przeżywanych, co ostatecznie znacząco wpływało też na jakość filmu i jego przyszły odbiór przez publiczność.

Co ważne, sami aktorzy zdolni byli do wielkich poświęceń. Chociażby Adam Brodzisz, który jest "chętny, miły i nigdy się nie kazał oszczędzać". Wdrapując się na balkon do swojej filmowej partnerki, nie obawiał się trudności i niebezpieczeństw. Dzięki jego wysiłkowi wszystko wyszło tak, jakby nagrana scena działa się naprawdę, a Lubieńska wcale nie musiała grać przerażenia o życie Brodzisza, gdy wykonywał te karkołomne zabiegi, ponieważ jej obawa o kolegę miała wymiar jak najbardziej rzeczywisty.

Bywa też i tak, że łakniemy uczuć pozytywnych. Chcemy na przykład widzieć na scenie pocałunki takie, które nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że uczucie między bohaterami filmu to nie jest żadna mistyfikacja. I tutaj Lubieńska i Brodzisz stanęli na wysokości zadania. Ku uciesze Ordyńskiego zresztą, który mówił: "Bardzo lubię, kiedy moi bohaterowie się całują, ale tak z całego serca".

A co z nadmierną teatralnością gestów, o które posądzani są aktorzy sceniczni, grający w filmach? Na to reżyser Dziesięciu z Pawiaka ma odpowiedź następującą: "Ale bajka o tem, jakoby aktorzy teatralni byli skłonni do przesady w kinie, nigdzie na świecie się nie potwierdza. Najlepsi aktorzy kinowi byli aktorami scenicznymi, tylko publiczność o tem nie wie". Czy oprócz profesjonalnych aktorów, którzy mieli już niejednokrotnie styczność z pracą w teatrze lub na planie filmowym, Ordyńskiego interesują też aktorzy-amatorzy? Oczywiście, choć jak twierdzi: "Nieraz praca nad przystosowaniem takiego amatora nawet utalentowanego do właściwego oddania uczuć na zdjęciu, przewyższa konieczność odebrania pewnego patosu grze fachowego aktora".

Spiesząc się do kolejnych prac nad produkcją, podsumował swoje stanowisko: "Cenię talent, gdziekolwiek go znajdę, ale będę go zawsze naginał do prawdy". Trudno nie przyklasnąć, bo przecież to właśnie o emocje chodzi.

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022