Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. Pani Madzia

Śmiech to zdrowie - tak głosi przecież stare porzekadło i trudno odmówić temu racji. Powinniśmy być wdzięczni wszystkim twórcom, którzy robią rzeczy śmiech wywołujące. Pomaga on przecież na rozmaite utrapienia i smutki życia codziennego. Pozwala rzeczy przygnębiające wyśmiać i uczynić bardziej znośnymi. A satyra obserwująca wszystko i wszystkich z dystansem, potrafi też w sposób zabawny, acz dosadny, dać prztyczka w nos. Satyrycy to więc grupa społecznie bardzo pożądana. Tak było, jest i będzie!

. - grafika artykułu
Magdalena Samozwaniec, połowa lat 30. XX w., fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

"Wczorajszym rankiem przybyła dziś do Poznania znana literatka krakowska, Magdalena Samozwaniec i zatrzymała się w hotelu «Continental»"* - tak swój artykuł pt. Najdowcipniejsza kobieta Polski opublikowany w "Nowym Kurierze" (nr 43/1935) i będący podsumowaniem spotkania z niezwykłą satyryczką, rozpoczął niejaki "J.Koł.". Wywiad odbył się w hotelu, do którego dziennikarz udał się jeszcze przed południem, z nadzieją na spotkanie artystki. Nie obyło się tutaj bez pewnych kłopotów, a mianowicie znalezienia szanownej rozmówczyni. W księdze gości brakowało osoby o nazwisku "Samozwaniec". Również panieńskie nazwisko, "Kossak", niewiele wniosło do sprawy. Dopiero telefon upartego reportera do IKSa, gdzie satyryczka miała wygłosić "swe odrzucone przez redakcję feljetony", wskazał trop poszukiwań pani Magdaleny primo voto "Staszewskiej", jak napisano w gazecie, chociaż gwoli ścisłości muszę wspomnieć, że poprawny zapis to "Starzewska". "W chwili, gdy pytam o panią Staszewską, pewna pani w kapeluszu z fantazyjnym pomponikiem oddaje portjerowi klucz". Jak można się domyślić, kobietą z tak charakterystycznym i nieco ekstrawaganckim nakryciem głowy była właśnie poszukiwana pisarka - "p. Madzia", jak nazwał ją poufale dziennikarz "Nowego Kuriera".

Rozmowa z tą znakomitą postacią zaczęła się zwyczajnie - od dość późnego śniadania, podczas którego pani Magdalena "w przerwach między jednym kęsem a drugim mówi w zwykły sobie dowcipny sposób". Świadczy o tym chociażby fakt zachowania dystansu wobec wspomnianej sytuacji w portierni, a związanej z próbą identyfikacji pisarki. Jak twierdziła posiadaczka aż trzech nazwisk, czyniły ją one wręcz nieuchwytną dla wierzycieli, choć sprawiały też niekiedy problemy, np. wówczas, gdy domagała się wypłacenia należnego jej honorarium. W takich sytuacjach literatka musiała się czasem uciekać do pomocy znajomych zmuszonych poświadczyć, że Magdalena Samozwaniec to ona właśnie, nikt inny.

Nie mniejszy dystans, najpewniej wyćwiczony przez lata tworzenia tak lubianych przez czytelników satyr, wykazywała w stosunku do odrzucania jej tekstów przez redaktorów niektórych gazet. O ile wielu twórców już rwałoby włosy z głowy, złorzeczyło krytykom, o tyle Samozwaniec do sprawy podchodziła z dużym spokojem. Wspominając nieprzyjęcie jednego z jej zdaniem najdowcipniejszych felietonów, mówiła: "Odrzucił go redaktor «Dziennika Poznańskiego». Najpierw trzymał 3 tygodnie w biurku, a potem odesłał mi ten feljeton. Chciałabym, aby publiczność odgadła, który to jest. Redaktorzy naczelni są, jak ta dziewczynka z bajki Jachowicza, która książki kupowała, ale ich nie czytała, lecz tak tylko kupowała, aby książki miała". Przyznała jednak, że zdarzają się jej sytuacje zgoła odwrotne, jak chociażby ta, kiedy redakcja "Gazety Polskiej" zapłaciła jej za tekst, który na jej łamach nigdy się nie ukazał.

Z dozą autoironii pani Madzia wyrażała zadowolenie z przyjścia dziennikarza, co w dużej mierze wynikało z faktu, że zwyczajnie potrzebowała przewodnika po mieście. "Jestem tu może 20-ty raz, ale nie trafiłabym na pl. Wolności. Powinny być przed hotelem drogowskazy, jak na przykład należy iść do Dobskiego". Niezorientowanym spieszę wyjaśnić, że "Dobski" to nic innego, jak bardzo popularna w tamtym czasie kawiarnia mieszcząca się w pobliżu Teatru Wielkiego i będąca jednym z tych charakterystycznych miejsc, które ochoczo odwiedzali m.in. literaci, artyści oraz akademicy.

W dwójnasób można było rozumieć słowa artystki odnoszące się bezpośrednio do miasta. Pamiętajmy, że dziennikarze upodobali sobie pytanie swoich znanych rozmówców o to, jak oceniają Poznań. Każdy z nich liczył - to bardziej niż pewne - na pełne ciepłych słów pod adresem stolicy Wielkopolski komplementy. Jeśli jednak weźmiemy pod lupę to, co Samozwaniec faktycznie powiedziała na temat Poznania, można by się było zastanawiać, czy w tym komplemencie nie pobrzmiewa aby jakaś delikatna nutka ironii. Sympatyczna, ale jednak. Mówiła bowiem: "Gdy przyjeżdżam do Poznania za każdym razem uderza mnie ta cudowna czystość waszego miasta. W hotelu nietylko jest spluwaczka, ale jeszcze widnieje pod nią olbrzymiemi literami napis «spluwaczka». To doprawdy rozczulające!".

Przechodząc jednak do spraw kluczowych, reporter musiał zapytać, do kiedy satyryczka ma zamiar w Poznaniu pozostać. W odpowiedzi usłyszał, że do premiery farsy zatytułowanej Małżeństwo Kitulisa w Teatrze Nowym, której jest autorką, a do której dekoracje miał przygotowywać Artur Maria Swinarski. I jemu pisarka utarła przy tym nieco nosa, wskazując, że tytuł nadany przez niego tej sztuce "wydaje się trochę głupi". I chociaż "Swinarski wnosi zawsze wenę", co myślała o jego dowcipie, "to inna sprawa". Przy okazji opowiedziała też o planach IKSa, który zachęcał ją do odczytów jej felietonów w Gnieźnie. Ta propozycja satyryczce spodobała się raczej średnio, ponieważ, jak zauważyła: "Urządzałam raz taki objazd na prowincji i teraz się boję. Bo w takich małych miasteczkach ludzie śmiali się tylko z dowcipów o teściowej i rogaczu, a trudno na ten temat mówić cały wieczór. Mówi się jak do obrazu, a publiczność nie śmieje się ani razu". Przy tej okazji poznańska publiczność, zupełnie bez cienia ironii, została przez Magdalenę Samozwaniec doceniona, gdyż "wprost czyha na dowcip i wyławia najsubtelniejsze pointy". Czytelnicy mogli się poczuć ukontentowani. Po rozmowie reporter odprowadził utalentowaną damę do kawiarni "Pod Kaktusem", gdzie czekało na nią grono innych literatów.

Jeśli wziąć pod uwagę, że artyści i nie tylko, bo również o innych mistrzów w swoich dziedzinach tu chodzi, łaknących sukcesu, przywiązanych do swoich nazwisk, nie zawsze łatwo znoszących krytykę, wymagających poważnego traktowania i rzecz jasna uwielbienia, Magdalena Samozwaniec podchodząca z tak dużą dozą nonszalancji do tych i innych kwestii, jawiła się niczym oryginał nad oryginałami. Nic tylko się uczyć. Dystansu więc, proszę Państwa!

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023