Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. Drohobycz - Poznań

Artystyczne przyjaźnie wydają się tylko z pozoru nieco mniej interesującym zagadnieniem aniżeli gwiazdorskie romanse. Jeśli jednak wspomnę nazwisko Schulz i rozwieję wątpliwości, że owszem, chodzi o tego, nie innego, Brunona Schulza, to pewnie zmarszczki zainteresowania wystąpią na wielu czołach. Jeżeli podsycę to ognisko i dodam jeszcze drugie nazwisko, które brzmi może obco, ale jakże intrygująco, to oprócz zmarszczki zaciekawienia, wystąpić mogłaby chęć przeczytania tego tekstu. Z nadzieją więc dodaję: Egga van Haardt.

. - grafika artykułu
Egga van Haardt, 1938, fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

"W Poznaniu bawił w tych dniach znany literat i artysta-malarz Bruno Schulz, autor głośnej powieści «Sklepy cynamonowe» oraz drugiej, co dopiero wydanej p. t. «Sanatorium pod klepsydrą». P. Schulz, mieszkający stale w Drohobyczu, gdzie jest profesorem rysunków, przyjechał do naszego miasta tylko na pięć dni: przyjazd ten związany był z jego najbliższymi zamiarami zarówno literackimi, jak i malarskimi" - czytamy w "Nowym Kurierze" (nr 7/1938). Dalej po krótkiej nocie na temat twórczych dokonań Schulza przychodzi pora na coś, na co wszyscy zawsze czekają, informacje z pierwszej ręki, czyli rozmowę z artystą. Krótką, przyznaję, ale nie ma co kręcić nosem!

Reporter w zgodzie z dziennikarską sztuką musiał rzecz jasna zapytać o cel przyjazdu Schulza do Poznania. I to jest sprawa ważna, bo pada tu już wcześniej wspomniane przeze mnie nazwisko. Schulz tłumaczył bowiem: "- Przyjechałem tu - mówi celem porozumienia się z p. Eggą Haardt w sprawie ilustrowania przez nią mych następnych prac literackich. Skłonił mnie do tego fakt, że uważam walory wizualne i graficzne jej prac za wyjątkowe i szczególnie odpowiadające charakterowi mych utworów. Chwilowo omówiłem z p. Haardt sprawę ilustrowania przez nią trzech moich prac: noweli, która ukaże się najpierw w jednym z pism literackich, a potem w luksusowym wydaniu u Mortkowicza, dalej noweli niemieckiej, którą ogłoszę w szwajcarskim piśmie literackim, redagowanym przez Tomasza Manna i wreszcie powieści eschatologicznej p. t. «Mesjasz», nad którą pracuję od szeregu lat i którą obecnie wykańczam". Jakby tego było mało, Schulz zapowiadał w rozmowie, że jego plany związane ze wspomnianą artystką były dalekosiężne i dotyczyły także wspólnych wystaw, nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Warszawa, Paryż, Leicester, a nawet i Londyn - we wszystkich tych miejscach chciał Schulz pokazać się wraz ze swoją zdolną znajomą.

Na koniec rozmowy artysta poproszony został, zgodnie ze stosowaną często praktyką, mającą na celu udowodnienie, że każdej wręcz znamienitej osobistości coś się w Poznaniu musi podobać - o wyartykułowanie wrażeń na temat miasta. Odpowiedź musiała być satysfakcjonująca, ponieważ Poznań miał okazać się dla Schulza miastem bardzo kulturalnym, "a jednocześnie «solidnym»". Oba te epitety musiały być odebrane przez mieszkańców z ukontentowaniem i dumą. Kolejny raz zagrano przecież na nosie tym, którzy uważali niegdyś, że w Poznaniu, jeśli o kulturę chodzi, sprawy się mają dość przeciętnie. A że tak przychylna opinia należała do człowieka sztuki - czegóż chcieć więcej? Wśród godnych uwagi zabytków Schulz miał wymienić z kolei zamek i ratusz. "Wrażenia, jakie stąd wynosi, są jak najlepsze" - tym zdaniem postawiono przysłowiową kropkę nad "i".

Przypuszczam, że odczucia Schulza względem Poznania, choć ważne, z pewnością nie wydają się w tej chwili czytelnikom tak interesujące, jak odpowiedź na pytanie: kim była Egga van Haardt? Aby chociaż do pewnego stopnia rozwikłać tę zagadkę, sięgnijmy po inny numer "Nowego Kuriera" (nr 162/1937), w którym ukazał się obszerny tekst na temat tej artystki.

"W salonie Garlińskiego w Warszawie wystawiała swe prace młoda i utalentowana artystka poznańska Egga van Haardt. Wystawa odniosła wielki sukces. Imię nieznanej artystki, która w swym mieście rodzinnym nie znalazła dotychczas uznania, w ciągu kilku zaledwie dni stało się głośne. Stolica poznała się na jej sztuce, odrębnej od wszystkiego tego, co znamy i tak oryginalnej, że t. zw. «sfery artystyczne» m. Poznania uznały ją nie za co innego, jak dziecinną zabawkę p. Haardt" - czytamy w artykule. Nie da się ukryć, że o ile jest to dobra reklama dla samej artystki, to jednak nieco gorsza dla Poznania i różniąca się znacznie od opinii Schulza na jego temat. Mniejsza z tym jednak. Spuśćmy na to ciężką zasłonę milczenia i skupmy się na van Haardt.

Zasłynęła "wycinankami z czarnego papieru oraz takiemiż stylizacjami na porcelanie itp.; poza tym wystawiła ona szereg exlibrisów". W jej dziełach dało się zauważyć "wybujały temperament i wnikliwość obserwacyj" autorki. Krytycy wskazywali na "cudaczność" i "egzotykę" prac van Haardt, czego w żadnej mierze nie należy rozumieć pejoratywnie. Tworzone przez nią formy "przywodziły na myśl to straszydła i dziwotwory miniaturzystów romańskich, to płaskie kukiełki jawajskiego teatru cieniów". Moglibyśmy jeszcze przytoczyć wiele opinii znających się na rzeczy recenzentów sztuki, poprzestańmy jednak na tych już wystarczająco sugestywnych komentarzach. Oddajmy lepiej głos artystce.

Z rozmowy tej możemy dowiedzieć się więcej o początkach zainteresowania artystki pracą twórczą. Już jako dziewięciolatka wykazywała zdolności manualne, a jako dziewczynka dwunastoletnia zwróciła uwagę drukarni artystycznej z Fryburga, która wyszła do niej z propozycją wykonania ornamentów na okucia  i do pisma iluminowanego! Rzecz to, trzeba przyznać, niebywała. Niestety z drogi sztuki van Haardt wkrótce zboczyła: "- Sprzeciwy rodziny oraz trudne warunki finansowe zmusiły mnie wówczas do zupełnego porzucenia pracy artystycznej na przeciąg kilkunastu lat". Dopiero po tym czasie nastąpiła nieoczekiwana już chyba przez nią zmiana. Wówczas to ponownie zwróciła uwagę znanych i uznanych, m.in. popularnego w Poznaniu malarza i scenografa teatralnego, Zygmunta Szpingiera, który dostrzegł jej wielki talent i zaczął sprawować pewnego rodzaju pieczę nad jego rozwojem, ucząc van Haardt malarstwa, równocześnie nie negując zasadności dalszego tworzenia "wycinanek", choć jak wspomina artystka: "- Starałam się wreszcie rzeczy te wystawić, napotykałam jednak na powszechną niechęć i nawet pośmiewisko".

Złe dobrego były to początki. Można śmiało powiedzieć, że przełom w przypadkach wybitnych musi w końcu nadejść. Ktoś sobie o człowieku przypomni, ktoś zauważy, ktoś wreszcie wyciągnie pomocną dłoń i ktoś pokona trasę nawet z Drohobycza do Poznania.

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022