Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

Szybki puls artysty

Dyskusyjny Klub Filmowy Zamek powraca. We wrześniu zobaczymy pięć kluczowych filmów Ingmara Bergmana.

. - grafika artykułu
"Siódma pieczęć", fot. materiały dystrybutora

Czego może nas nauczyć szwedzki mistrz w czasie pandemii - przynoszącej nierzadko depresję, apatię i bezsilność? Przy swoim skrajnym, egzystencjalnym pesymizmie, Bergman był mimo wszystko niestrudzonym optymistą - przynajmniej względem pracy, do której czuł niezmierzoną miłość. Czy szukał ocalenia poprzez obłędną produktywność? A może wybrał ucieczkę od świata i toksycznych, samodzielnie niszczonych związków, pogrążając się w pracy, która nigdy nie miała końca?

Świadectwem niech będzie jego absurdalna płodność, czasem przynosząca Bergmanowi fizyczne katusze i, na zasadzie błędnego koła, szpitalne rekonwalescencje, pozwalające kreślić projekty dzieł nowych. Oraz ciągła walka o czas, o środki na filmy, przy jednoczesnej niemożliwości zdolności wciśnięcia hamulca i zatrzymania tej maszyny kreacji.

Nim dopadnie nas Śmierć

Cykl rozpocznie 2 września seans Siódmej pieczęci. Dziś na ten film spróbujemy spojrzeć zupełnie inaczej - poszukać w nim tego, co Bergman mógłby nam powiedzieć o obecnie trwającej pandemii koronawirusa. Jednak wrażenia, które uda się nam wynieść z seansu, mogą nas wcale nie zaspokoić, a przynieść wręcz więcej pytań, niż mieliśmy na początku. A nawet jeśli nie takich pytań, to sporo wątpliwości.

W Siódmej pieczęci niepokoje trapią Antoniusa Blocka - rycerza wracającego do ojczyzny z wypraw krzyżowych. Święta walka miast dodać mu siły w wierze, podważyła dlań sens religii, a także podkopała dotychczasową pewność co do istnienia boga. W dodatku - kraj zastaje w rozpadzie, a ludzi przerażonych plagą. Na tle swego pana, giermek Jöns nie ma takich rozterek i cechuje się pragmatyzmem. Obaj stracili jednak na wojnie złudzenia i w tym sensie czujemy, że ich powrót do kraju nie przyniesie im nic z upragnionego spokoju.

Siódma pieczęć doskonale pokazuje średniowieczną wyobraźnię, stąd Śmierć ma w sobie cechy zarówno demoniczne, jak i tragikomiczne. Bergman sięga do ikonografii malowideł z wiejskich, prymitywnych kościołów, które fascynowały go w dzieciństwie. Nie oszczędza przy tym religii instytucjonalnej - demaskując manipulacyjny charakter, cynizm i okrucieństwo kleru i jego bezdusznych, prymitywnych podwładnych, które w sytuacji plagi wręcz przybierają na sile i ekstremizmie.

Reżyser w filmie symbolicznie pogodził własną, minioną, dziecięcą bogobojność z nowo odnalezionym w sobie racjonalizmem. Dlatego żaden konflikt nie wybucha między Blockiem a  Jönsem. Pytania jednak pozostają.

Pojednanie matki i córki

9 września obejrzymy Jesienną Sonatę. Pomysł przyszedł do Bergmana po skandalu podatkowym, który odchorował najpierw w klinice psychiatrycznej Szpitalu Karolinska, potem Sophiahemmet, a ostatecznie w ukochanym ustroniu na wyspie Fårö.

"Jesienną sonatę wymyśliłem jednej nocy w ciągu paru godzin, po okresie zupełnej blokady pisarskiej. Uświadomiłem sobie, że chcę zrobić film o relacji matki z córką i muszę mieć w głównych rolach Ingrid Bergman i Liv Ullmann" - pisał*.

Nie chcąc nigdy więcej już pracować w Szwecji, Bergman wybrał Norwegię - i trafił do prymitywnych studiów filmowych na przedmieściach Oslo, zbudowanych jeszcze na początku XX wieku i od tego czasu nigdy nie poddanych modernizacji.

Wieloletnie marzenie reżysera o pracy z Ingrid Bergman, co oboje obiecywali sobie przez pewien czas, w praktyce okazało się inne. Aktorka swoją rolę przećwiczyła w całości przed lustrem, wliczając w to intonację i gesty. Czego jednak mógł się spodziewać Bergman? Jego wymarzona artystka, którą pamiętał z wielkich ról u Hitchcocka, mentalnie nadal żyła po prostu w latach 40. Stąd jego odmienny sposób pracy był jej zupełnie nieznany, wręcz przerażający. Na planie aktorka miała też problem z zapamiętaniem swoich kwestii, rankami dając upust gniewowi -  a żyła w wówczas w ciągłym stresie, walcząc z rakiem - którą to walkę przegrała niestety kilka lat później, w 1982 roku. Rola w Jesiennej sonacie była jej ostatnią - i bez wątpienia równie wielką, jak niegdyś.

"Tę pracę zapomniałem"

Pisanie scenariusza do Tam, gdzie rosną poziomki zastało Bergmana wiosną 1957 roku w Szpitalu Karolinska, gdzie został przyjęty na ogólną obserwację i leczenie. Wycieńczenie przyszło po morderczym tempie pracy. Latem poprzedniego roku ukończył Siódmą pieczęć, a potem wyreżyserował trzy sztuki w Miejskim Teatrze w Malmö: Kotkę na gorącym blaszanym dachu, Eryka XIV i Peer Gynta. Przy próbach do tego ostatniego artysta czuł się już naprawdę kiepsko, na tyle, że trudno mu było potem nawet wrócić do wspomnień tamtych ciężkich dni. Wiele lat później odnalazł nigdy nie wysłany list do przyjaciela, w którym opisywał próby: "Jeśli moje zdrowie nie byłoby tak fatalne, to świetnie bym się bawił. Cała grupa jest w doskonałej kondycji i już widać, że Max będzie boski. Codziennie wstaję nie później niż o 4:30 - i zaczyna mi się zbierać na rzyganie. Do tego - powracają moje dawne lęki, paląc wszystko jak pochodnia. Ale czym dokładnie są - nie jestem ci w stanie wytłumaczyć. Być może po prostu boję się, że nie jestem dość dobry. W niedziele i wtorki (dni, gdy nie mamy prób) czuję się o wiele lepiej".

Dobijający powoli do czterdziestki Bergman na planie Tam, gdzie rosną poziomki  przeżywał kryzys na wszystkich frontach. Z jednej strony dręczyły go nieudane relacje damsko-męskie, a z drugiej czuł coraz większą gorycz względem rodziców. "Czułem praktycznie pewność, że byłem niechcianym dzieckiem, które wyrosło na zimnym łonie, a którego narodziny przyniosły zarówno kryzys fizyczny, jak i psychiczny. Później - pamiętnik matki tylko mnie w tym utwierdził: mierząc się z tym przeklętym, prawie umierającym dzieckiem, odczuwała bardzo ambiwalentne emocje" - wspominał.

I taka właśnie - toksyczna, acz swoiście oczyszczająca - była energia stojąca za historią o podróży profesora Issaka Borga, jadącego na jubileusz 50. rocznicy stanu lekarskiego. Z perspektywy czasu Bergman uświadomił sobie, że w przedziwny sposób próbował w tym filmie pogodzić się ze swoimi rodzicami. Pokaz odbędzie się 16 września.

W doskonałej harmonii

23 września odbędzie się seans filmu Fanny i Aleksander - nietypowej rodzinnej sagi, w której Bergman mierzył się z figurą surowego ojca pastora i duchem przeszłości, chcąc przełamać jednak postać patriarchy subtelną magią świata widzianego z perspektywy dziecka. "Decyzja, aby pokazać życie, świetliste i szczęśliwe - pojawiła się w momencie, gdy to życie było dla mnie trudne do zniesienia" - przyznał reżyser. Ale scenariusz powstawał już w czasie, gdy jego los odmienił się na lepsze, na czym bez wątpienia zyskał film, dziś jeden z najpopularniejszych w jego filmografii, a przy tym najdłuższy. Tym razem zdjęcia pochłonęły mu aż 250 dni, z czego otrzymał 25 godzin materiału do zmontowania. Wersja telewizyjna trwa ponad pięć godzin i to właśnie nią Bergman traktował jako podstawową przy tej produkcji.

Reżyser z zachwytem cofnął się w filmie do lat dzieciństwa, które wówczas był w stanie zrekonstruować o wiele dokładniej, niż późniejsze, burzliwe życie prywatne i zawodowe: "Dni i godziny przepełniały dziwne zachwyty, nieoczekiwane widoki, magiczne chwile. I wciąż mogę włóczyć się przez krajobraz dzieciństwa, odtwarzając światło, zapachy, ludzi, miejsca, chwile, gesty, intonacje i przedmioty. Rzadko te wspomnienia mają konkretne znaczenie. Są raczej jak skrawki filmu - krótkie bądź długie, kręcone jakby przypadkowo".

My zobaczymy standardową wersję kinową 188 min - będącą dla reżysera kompromisem, a z perspektywy praktycznej stanowiącej wówczas po prostu dystrybucyjną konieczność.

Nieuśmierzony głód

Cykl zamknie 30 września pokaz Persony. Scenariusz Bergman ponownie pisał w szpitalu. Tym razem był to Sophiahemmet, gdzie zawitał po trzech latach, gdy zarówno pełnił funkcję dyrektora Królewskiego Teatru Dramatycznego, jak i starał się wypełnić wcześniej podjęte zobowiązania względem Svensk Filmindustri. Po źle zaleczonym zapaleniu płuc, reżyser poddał się łóżku i kreślił notatki do filmu.

"Artystyczna kreatywność zawsze wyrażała się u mnie pod postacią głodu. Z cichą satysfakcją zaakceptowałem tę potrzebę, ale w przeciągu swojego świadomego życia nigdy nie zadałem sobie pytania o źródła tego głodu i jego ciągłych wybuchów" - napisał reżyser w czasie pracy nad Personą.

Cóż, pozornie fabuła filmu jest dość trywialna. Pacjentka i dbająca o nią pielęgniarka zbliżają się coraz bardziej do siebie, stając się "nerwami i ciałem". Rzecz jednak w tym, że ta pierwsza odmawia mówienia, nie chcąc kłamać. A pacjentka, pani Vogler, pożąda prawdy, co niestety zniknęła bądź, co gorsza, zmieniła się w kłamstwo.

Traktując ze sporą obojętnością pieniądze, sławę i sukces - jako ledwie efekt uboczny twórczego szału - Bergman musiał stale zaspokajać swoją potrzebę kreacji. I ciekawości - "nieograniczonej, nigdy zaspokojonej, stale się odnawiającej, nieznośnej ciekawości, popychającej mnie naprzód, nie dającej mi nigdy spokoju, która przy tym zupełnie zastąpiła potrzebę kontaktu i wspólnoty z młodych lat".

*wszystkie przytaczane wypowiedzi Ingmara Bergmana pochodzą z jego autobiografii Obrazy. Moje życie w filmie.

Marek S. Bochniarz

  • DKF Zamek: Pandemia z Bergmanem
  • 2.09, 9.09, 16.09, 23.09, 30.09
  • Kino Pałacowe
  • bilety: 12 zł