Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Kino polo

Filmowa biografia Zenka Martyniuka, jednej z najbardziej rozpoznawalnych twarzy (a przede wszystkim głosów) nurtu disco polo, to nieudana laurka wystawiona muzykowi, który porywa tłumy odbiorców gatunku. Cóż, koniunkturalne schlebianie masowym gustom, zazwyczaj nie kończy się dobrze. O ile jednak sam Martyniuk jest w tym przynajmniej autentyczny, o tyle duet Jan Hryniak-Marta Hryniak już nie.

fot. materiały dystrybutora - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Od kiedy wiadomo było, że na ekrany polskich kin w Walentynki 2020 wejdzie film o "królu disco polo", internet oszalał. Już sam projekt graficzny z plakatu promującego ten film nasuwał pytanie, czy będziemy mieć do czynienia z Zenkiem czy z  Żenkiem? Tym bardziej że autorom prześmiewczych memów na temat głównego bohatera tego obrazu, od dłuższego czasu życie (a doprecyzowując - obecne władze Telewizji Polskiej) dostarczało niewyczerpanej pożywki. A to Zenek zagrał z Marylą Rodowicz na największej polskiej imprezie sylwestrowej w Zakopanem, a to wystąpił ze swoim benefisem na... deskach Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, gdzie razem z nim przebój Przez twe oczy zielone do mikrofonu zaśpiewał prezes TVP Jacek Kurski. Za koncert zapłacił między innymi podlaski samorząd, 70 tys. zł z budżetu oznaczając mianem wydatków na "promocję regionu". Gdyby komuś jeszcze było mało disco nad Wisłą, Martyniuk został w końcu bohaterem superprodukcji telewizji publicznej opowiadającej o tym (znów za publiczne pieniądze), jak trzydzieści lat temu rozpoczynał swą brawurową karierę. 

Oto więc przenosimy się do przełomu lat 80. i 90., kiedy to na Podlasiu spotkać można było jeszcze cygańskie tabory, gospodarstwa tonęły w błocie, a na bazarach oprócz mięsa i warzyw kupowało się zagraniczne "Bravo" i kopiowane w tysiącach egzemplarzy kasety z muzyką disco. Ta z kolei amatorsko wykonywana była przez dziesiątki aspirujących zespołów. Za koncerty tychże zamiast walutą płaciło się niekiedy skrzynkami wódki, nie istniały prawa autorskie i umowy inne niż ustne. Jedną z takich grup jest kapela Zenka Martyniuka, prostego chłopaka spod Białegostoku, którego marzeniem było po prostu śpiewać - "żeby ludzie się bawili". I który to marzenie konsekwentnie spełniał. Co zaskakujące, to właśnie na tym wątku w trzech czwartych opiera się fabuła Zenka. Reszta to migawki ze współczesności, kiedy Martyniuk jest już gwiazdą estrady i daje koncerty dla wielotysięcznej publiczności. 

Scenariusz Marty Hryniak (odpowiedzialnej wcześniej m.in. za Koronę królów, prywatnie żony reżysera Zenka i córki Krzysztofa Kieślowskiego - cóż za ironia losu!), to w zasadzie dość kulawa historia rozbita na trzy nierówne części. O ile wspomniane retrospekcje, w których młodego Zenka gra Jakub Zając, jeszcze jakoś się bronią (głównie za sprawą Zająca), o tyle Zenek obecny w wykonaniu Krzysztofa Czeczota to nuda wprost ziejąca z ekranu. Aktor ten, w przeciwieństwie do swojego młodszego kolegi, kompletnie nie uniósł postaci. Zenek w  wykonaniu Zająca jest ujmująco naiwny i wiarygodny, w wydaniu Czeczota przypomina plastikowego manekina. Inna rzecz, iż nie sztuką jest barwnie opakować tę część, do której większość Polaków żywi sentyment - szalone lata 90. Sztuką natomiast byłoby takie przedstawienie obecnego statusu głównego bohatera, by nie wyszła z tego parodia Dynastii skrzyżowanej z Rodziną Soprano, co ostatecznie się dzieje. Zwłaszcza że część współczesną zdominował wątek kryminalny, który  niewiele wnosi do całości, za to dobitnie utwierdza w przekonaniu, że dobry scenariusz to podstawa udanego filmu. 

Poza Zającem pochwalić można tu jeszcze jedynie kostiumy i scenografię (ale jak wyżej - nie sztuką jest ubrać aktorów w połyskujące koszule, uczesać na enerdowskiego piłkarza i zapakować wszystkich do Malucha) i kilka zabiegów montażowych. Reszta to mniej lub jeszcze mniej przemyślane ruchy fabularne, z których najsłabsze okazują się chyba wstawki á la mocument, mające zaplatać naprzemiennie dwie osie czasowe, które zamiast ubarwiać opowieść, raczej wybijają z rytmu i irytują. 

A co z muzyką, skoro to w końcu biografia muzyczna? Otóż muzyki jest tu całkiem sporo, lecz wbrew pozorom to głównie covery wykonywane przez Akcent na weselach i koncertach (a nawet śpiewane przez filmowego Martyniuka w kościele Ave Maria), niż autorskie hity zespołu. O ile jednak młody Zenek ustami Jakuba Zająca brzmi jak Zenek prawdziwy, o tyle Czeczot nie dostąpił już zaszczytu śpiewania charakterystycznym falsetem, co tylko dezorientuje i wybija widza podczas seansu. Na osłodę pozostaje więc jedynie finałowe wykonanie Never ending story, zaśpiewane przez aktorów, Martyniuka we własnej osobie (już wcześniej na moment pojawia się na ekranie) i gościnnie występującego w filmie Limahla. 

Największym zarzutem wobec Zenka jest zatem jego kompletna bezbarwność. To, że o postaci - było nie było - nietuzinkowej z punktu widzenia kultury masowej, opowiada w tak zachowawczy i bezpieczny sposób. Zenek w swoim młodszym wydaniu jest uroczy, lecz praktycznie jednowymiarowy, w obecnym natomiast dosłownie stapia się ze ścianą. Oba warianty tytułowej postaci łączy jedno - bycie polukrowaną figurą na pękającym od sztucznych barwników torcie, zamiast historią prawdziwego człowieka z krwi i kości. Mamy więc do czynienia z sytuacją trochę jak z pierwszych teledysków na kanale Disco Relax - był zapał i dobre intencje, ale zabrakło koordynacji ruchów i czegoś, co wyróżnia z zalewu takich samych telewizyjnych ulepków skrojonych pod mniej wybredne gusta. Obliczona na konkretne korzyści dobra zmiana dla zespołu Akcent i całej tak zwanej muzyki chodnikowej rozwija żagle już od kilku lat, ale gdy idzie o dokonania kinowe, smutno osiada na mieliźnie. Cóż, nie da się odnosić sukcesów na każdym polu. W końcu jak śpiewa sam Król Disco Polo: I chcę Cię bardzo - i nie mogę chcieć / I mieć chcę Ciebie - i nie mogę mieć.

Anna Solak

  • Zenek
  • reż. Jan Hryniak

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020