Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

ANIMATOR. Obrazy ze snów

- Gdy zobaczyłem animacje na festiwalu w Annecy to było dla mnie jak objawienie: świadomość, że istnieje taki typ filmów - mówi Georges Schwizgebel*, pionier szwajcarskiej animacji, którego retrospektywa odbywa się na festiwalu Animator.

. - grafika artykułu
Kadr z filmu "Erlkönig" Georgesa Schwizgebela , fot.materiały prasowe

Jak doszło do tego, że zajął się pan robieniem filmów animowanych?

Już gdy byłem bardzo mały lubiłem rysować, często się tym zajmowałem. Potem studiowałem projektowanie graficzne. Ale niezbyt spodobała mi się branża reklamowa. Gdy byłem na jednej z pierwszych edycji festiwalu w Annecy w latach 60-tych i zobaczyłem ręcznie rysowane filmy, to sam zdecydowałem się zrealizować animację. Tego rodzaju filmy są malowane, artystyczne i stwarzają problemy natury technicznej. Bardzo je lubię, ponieważ uwielbiam też matematykę.

Pana filmy są blisko związane ze sztukami wizualnymi i odnoszą się do malarstwa. Skąd te powinowactwa?

Przed projektowaniem graficznym studiowałem przez jeden rok malarstwo na uczelni artystycznej. Nie za bardzo znałem się na kreskówkach, bo w tamtych czasach nie mieliśmy gdzie ich oglądać -  z wyjątkiem "Toma & Jerry'ego", czy - już później - produkcji pełnometrażowych. Gdy zobaczyłem animacje na festiwalu w Annecy to było dla mnie jak objawienie: świadomość, że istnieje taki typ filmów. Były wśród nich prace Normana McLarena. Kanadyjski konsulat czy ambasada sporo ich nam przesyłali - jeden zobaczyłem nawet na swojej uczelni.

W jaki sposób uczył się pan technik filmu animowanego? Czy znalazły się osoby, które panu pomogły, czy musiał pan do wszystkiego dochodzić samodzielnie?

Gdy zaczęliśmy robić filmy animowane w Szwajcarii, w kraju nie istniały szkoły uczące animacji - tak było w większości krajów europejskich. Uczyłem się samodzielnie, czytając książki. Mieliśmy to szczęście, że nawiązaliśmy kontakt z Manuelem Otero z Francji. Zobaczył naszą pierwszą pracę i zaprosił mnie i moich kolegów, Claude'a Luyeta i Daniela Sutera, abyśmy przyjechali do Paryża i wspólnie zrobili film. Po raz pierwszy zobaczyliśmy stół do montażu, kamerę 35 mm. Nauczyliśmy się od niego, jak kręcić i rozwiązywać problemy techniczne. To był rok 1970, a w 1971 wyszedł nasz film "Patchwork".

I jak potoczyły się dalej losy studia GDS, które wtedy panowie założyli?

W tamtym czasie nie otrzymywaliśmy wsparcia od rządu przy realizacji filmów. Robiliśmy sporo czołówek dla szwajcarskiej telewizji, ponieważ w tamtych czasach zlecano takie prace niezależnym twórcom takim jak my. Była nas trójka, więc przygotowywaliśmy trzy makiety, a oni wybierali jedną z nich. To była łatwa praca, bo w Szwajcarii nikt wtedy nie produkował animacji. Poznawaliśmy jednego reżysera, ten nas przedstawiał kolejnemu - i w ten sposób udało nam się wykonać sporo takich czołówek, bodajże 27 czy coś koło tego. I tak zbieraliśmy środki na filmy.

Kontynuowałem tworzenie filmów zarabiając na nie również pracami dorywczymi jako grafik. Filmy animowane powstawały więc w wolnym czasie, na przykład w weekendy. Po trzech, czterech takich filmach, na początku lat 80-tych stało się już możliwe otrzymywanie środków na realizację animacji. I tak powoli stało się to moim głównym zajęciem.

Czy trudno było panu sfinansować pierwsze filmy?

Aż tak trudno nie było, bo w tamtym czasie łatwo można było znaleźć jakąś pracę - choćby w restauracji czy przy malowaniu. Podejmowałem się też wtedy pracy w branży reklamowej.

Jakie były możliwości pracy w reklamie?

Zwykle robiłem plakaty dotyczące wydarzeń kulturalnych, na przykład festiwalów jazzu. Tworzyłem też ilustracje dla gazet. Czasem pracowałem poza reklamą, ale zawsze trzymałem się tematyki kulturalnej.

Gdy mógł pan już skupić się na robieniu animacji co takiego się zmieniło w pana życiu?

Byłem bardzo szczęśliwy, że mam tyle szczęścia i mogę robić filmy animowane otrzymując dostatecznie dużo pieniędzy, by przeżyć [śmiech].

W pana animacjach często postaci i obiekty bardzo płynnie zmieniają kształty, przepoczwarzając się w inne rzeczy, i robią to z zawrotną prędkością. Często po seansie nie wie się nawet do końca, czego było się świadkiem.

Lubię używać tego chwytu z metamorfozami i zapętleniami, zamiast stosować zwykłe cięcia montażowe. Wywołuję w ten sposób wrażenie niczym ze snu, w którym czasem nie wiemy dokładnie kiedy czy dlaczego coś się dzieje. W swoich filmach preferuję stosowanie takiej specyficznej "sennej" narracji.

W animacjach używa pan bardzo mocnych kontrastów w oparciu o zderzenia kolorów, ale preferuje silne i ciemne barwy. Dlaczego?

Taka jest moja paleta, właśnie takie kolory lubię. Nie wiem, dlaczego tak jest. A trudno jest używać kolorów, które ci się nie podobają.

Co chce pan przekazać swoimi filmami publiczności?

Być może trochę poezji i emocji. Uczucia są najważniejsze, a zarazem najtrudniej jest je przekazać innym ludziom. Chcę, żeby moje filmy sprawiały innym przyjemność, żeby mogli się w nich pogrążyć niczym w snach. Czasem staram się opowiedzieć jakąś historię, innym razem przekazuję idee za pomocą obrazów. Ważna jest też dla mnie muzyka. Ciężko jest mi teraz wytłumaczyć słowami to, co chcę przekazać publiczności.

W przeciwieństwie do typowych, pełnometrażowych fabuł, też nie umiałbym streścić pana filmów. Mam wrażenie, że konkretne opowiadanie historyjek nie jest w nich tak ważne, bo nie korzysta pan z literatury, a mówi do widzów za pomocą obrazów.

Czasem chodzi też tylko o przyjemność czerpaną z samego ich oglądania. Poza tym wydaje mi się, że różni ludzie mogliby w oparciu o jeden mój film wysnuć odmienne od siebie opowieści.

Gdzie pana filmy były prezentowane?

Takie filmy jak moje są pokazywane głównie na festiwalach. W 1985 mój film "78 tours" był pokazywany w szwajcarskich kinach przed "Purpurową różą z Kairu" Woody'ego Allena i dzięki temu miałem wtedy naprawdę dużą publiczność, złożoną już nie tylko z bywalców festiwali.

Wydaje się, że opiera się pan rozwojowi techniki i pozostaje wierny swojemu osobistemu stylowi. Czy technologia cyfrowa była dla pana jakkolwiek interesująca?

Gdy zaczęły wchodzić animacje 3D nie lubiłem ich, bo były bardzo brzydkie. Potem przyszedł spory postęp i dziś można osiągnąć praktycznie wszystko za pomocą techniki cyfrowej. Cóż, niestety niezbyt dobrze sobie radzę z komputerami. A lubię pracować w pojedynkę i gdy realizuję film czasem zmieniam drobne szczegóły. Gdy jesteś samotnikiem nie jest to jeszcze kłopotem, ale gdy pracujesz w zespole, musisz już dokładnie wiedzieć, co chcesz zrobić, bo wszyscy członkowie grupy dokładają swoją cegiełkę do gotowego filmu.

Obecnie używam jednak aparatu cyfrowego i stąd potrzebuję współpracowników, którzy zajmą się dla mnie compositingiem. Ale niewiele to dla mnie zmieniło, bo dalej swoje filmy planuję tak jak wtedy, gdy pracowałem z kamerą 35 mm.

Kiedy przyszła ta zmiana?

W 2011 roku, gdy robiłem bardzo krótki film "Zig Zag". Nakręciłem go dwukrotnie - najpierw za pomocą kamery 35 mm, a potem cyfrowo. Zrobiłem tak, ponieważ był to dla mnie pierwszy raz i chyba trochę obawiałem się rezultatu - tego, że obraz cyfrowy nie wypadnie najlepiej. W tym samym roku zrealizowałem też na taśmie filmowej "Romance". Na festiwalach trafiał na końcu projekcji i bardzo często obraz był nieostry. Przy cyfrze tej ostrości nie trzeba ustawiać, ale taśma 35 mm tego wymaga. Wtedy pomyślałem, że jeśli ma być tak nieostro, to może i lepiej będzie zacząć używać tej techniki cyfrowej.

Rozmawiał Marek S. Bochniarz

*Georges Schwizgebel - urodził się w Szwajcarii w 1944 roku. Po studiach na Ecole des arts décoratifs w Genewie pracował w agencji reklamowej, by w 1970 r., wraz z Claude Luyet i Danielem Suterem założyć GDS Studio. Wyprodukował i wyreżyserował 19 krótkich filmów animowanych, zrealizowanych głównie techniką malowanych arkuszy octanowych. Tworzył filmy, równolegle zajmując się plakatem i malowaniem fresków. Nagradzano go w Cannes, Annecy, Zagrzebiu, Hiroszimie, Stuttgarcie, Ottawie i Espinho.

  • Retrospektywa Georgesa Schwizgebela: 10.07, g. 18, Kino Pałacowe

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019