Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Stary rower na salonach

Mówi Witold Rybczyński, komandor Retroweriady.

Witold Rybczyński. Fot. archiwum pp. Rybczyńskich - grafika artykułu
Witold Rybczyński. Fot. archiwum pp. Rybczyńskich

Pana warsztat zaczarował mnie od pierwszego wejrzenia. To magiczne miejsce.

Wiem, wiem. Już to słyszałem.

Niby wszystko jest współczesne: rowery, sprzęty...

Ale właściciel stary!

E tam! Przecież to nie o to chodzi. Po prostu widać, że Pan ma pasję. Że Pan kocha to, co robi. Zawsze tak było?

Chyba się już taki urodziłem. Nie wiem.

Pamięta Pan swój pierwszy rower?

Oczywiście, że tak. Był bardzo stary, dziadkowy, przedwojenny, a do tego duży, więc - jak to dzieciak - jeździłem na nim pod ramą. Taka podróż pod ramą do Strzeszynka była bardzo męcząca.

A kolor?

Czarny. Wtedy innych specjalnie nie było. Psuł się ten rower nieustannie.

A kiedy Pan rozkręcił rower po raz pierwszy i skręcił od nowa?

To się zdarzyło dużo później. Dopiero kiedy założyłem firmę.

To nie zwariował Pan na punkcie rowerów od razu?

Nie. Był jeszcze taki węgierski rower R 26, a potem z rowerów zrezygnowałem, bo miałem za dużo innych zajęć.

Co to były za zajęcia?

Mając niecałe 17 lat, "wdepnąłem" w stare samochody i kupiłem sobie "dekawkę".

Kupił ją Pan "na chodzie" czy trzeba było tchnąć w nią ducha?

Ciągle trzeba było przy niej dłubać, ciężko było dostać części, więc się kombinowało, skręcało "na druty". To były inne czasy. 1967, 1968 rok. Trudno dziś szczegółowo je wspominać, chociaż człowiek dziecinnieje na starość i lepiej pamięta to, co było kiedyś, niż to, co się zdarzyło wczoraj.

Nie ma co się dziwić. To dawne było przecież dużo fajniejsze niż to dzisiejsze.

Życie na pewno było ciekawsze. Trudniejsze, ale ciekawsze. Nigdy bym go nie zamienił na to, co jest teraz.

Od tej "dekawki" zaczęła się jakaś większa samochodowa przygoda?

Zaczęły się rajdy. Najpierw studenckie, zwane "zachodnimi", a potem Wielkopolski Rajd Pojazdów Zabytkowych. Przetrwał on zresztą do dziś i w tym roku odbędzie się po raz 40.

Zaangażował się Pan w te samochody zawodowo czy traktował je jako hobby?

Jako hobby. To była odskocznia od codzienności, od szarości. Można było albo grać w palanta, albo zająć się czymś konkretnym.

A na czym polegała Pana codzienność w tamtych czasach?

Całe życie pracowałem. Zacząłem w wieku 14 lat. Pracując, wieczorowo skończyłem szkołę zawodową, technikum i studia. W studiowaniu miałem przerwę, bo armia wzięła mnie do wojska. Do dziś nie wiem po co, ale przekonywali mnie, że taki jak ja jest im potrzebny. W tym wojsku zaliczyłem jednak pierwszy rok studiów w Bydgoszczy, a potem zrobiłem dyplom na naszej "polibudzie".

Wydział mechaniczny?

Nie, elektryczny. Do "prądów" zawsze mnie ciągnęło.

A co potem?

Przez prawie 20 lat pracowałem w "łączności". W 1989 roku założyłem własny interes.

Jak to się stało, że postawił Pan na rowery?

Coś trzeba było robić. Postanowiłem naprawiać rowery. Najpierw powstał warsztat, potem także sklep, dlatego że Romet był już tak cienki, że nie płacił za naprawy gwarancyjne pieniędzmi, tylko częściami. Tych części się robiło coraz więcej, więc coś trzeba było z nimi robić.

W sklepie stoi piękny rower z napisem "Rybczyński" na ramie.

Zgadza się. Mamy taki rower. Wyprodukowaliśmy kilka, ale to śladowe ilości. Ręczna praca, ręczne malowanie, więc kosztuje więcej czasu i więcej pieniędzy niż standard, a na takie coś trzeba specjalnego amatora.

Zdradził Pan samochody dla rowerów?

Mam jeszcze samochody, ale już nimi nie jeżdżę.

Nie da się kochać jednych i drugich?

To jak z żoną i kochanką. Kochać można obie, a pogodzić się, niestety, nie da. Rowery są nie tylko pasją, ale i zawodem, więc dlatego pewnie wygrały.

A pasję i profesję da się godzić?

Jak najbardziej. Dziś jadę jeszcze po jedną część i będę sobie "dłubał" w warsztacie do godziny 22. Szykujemy właśnie wystawę rowerów wyprodukowanych w Wielkopolsce przed wojną, więc się do niej przygotowuję i muszę zrobić jeszcze jeden rower.

Jak to? Mówił Pan, że to wystawa rowerów przedwojennych...

Ojej, rower był wyprodukowany przed wojną, a ja mu teraz daję nowe życie. Robię rekonstrukcję: dostaje nowe serce, wątrobę i te wszystkie inne klamoty. Będzie chodził jak nowy.

Były samochody retro, teraz są rowery retro...

Nie planowałem tego. Klient przyprowadził mi kiedyś rower Krzemińskiego na drewnianych kołach. Taką "szosówkę". Zapytał, czy nie chcę kupić. No to kupiłem. Od tego się zaczęło.

Szczególnym sentymentem darzy Pan rowery z Wielkopolski.

Pierwszy poznański rower też zdobyłem przez przypadek. Klient chciał wymienić szprychy. Poszedłem sprawdzić ich długość. Patrzę, a to "Kastor"! No to natychmiast zaproponowałem nowy rower na wymianę. Pan się zgodził, choć nie od razu. Dwa dni mu to wzięło.

Lekką ręką oddał Pan nowy rower, bo taki "Kastor" to dzieło sztuki?

To nie dzieło sztuki. To po prostu poznański rower. Nasz.

Poznańskość jest ważną cechą?

Ważną. Ludzie różne rzeczy zbierają, a ja poszedłem w "Poznań". Bo my, poznaniacy, nie mamy pojęcia, co mieliśmy przed wojną. W 1930 roku było w Polsce zarejestrowanych 300 tysięcy rowerów, a w województwie poznańskim - 154 tysiące. Ponad połowa! Jest się zatem czym zajmować.

Jak wyglądała poznańska produkcja rowerów?

Było kilka firm, które się tym zajmowały. Nie znamy wszystkich. Organizujemy teraz wystawę tę w Urzędzie Wojewódzkim, żeby nagłośnić temat. Liczymy na to, że uda nam się dotrzeć do nowych informacji, nowych źródeł.

A gdzie szuka Pan źródeł do robienia renowacji?

Wszędzie, gdzie się da. Jeździmy po bazarach w Europie: Anglia, Niemcy... I szukamy starych "smaczków", chociaż coraz trudniej o nie. Właśnie wróciłem z Brna. Był jeden bardzo ciekawy rower. Nie kupiłem go, a teraz żałuję, bo był unikatowy: ze skrzynią biegów w suporcie. Ta skrzynia była produkcji Adlera. I ona była w całym rowerze najciekawsza. No, ale nie można mieć wszystkiego.

Ile ma Pan tych starych rowerów?

Sam nie wiem dokładnie: 23 albo 24... Zrobionych rowerów mam osiem. Reszta jest w stanie "dziewiczym": to, co fabryka wypuściła, plus to, co czas z tym zrobił. One nie wyglądają nadzwyczajnie. Poznańskich rowerów mam pięć: różnych firm.

Sprzedaje je Pan?

Nie, nie! Handlarz kupuje na sprzedaż. Koneser nie sprzedaje.

To jego kolekcja?

Trudno to nazwać kolekcją, bo nie mam jej gdzie eksponować. Ciężko mi znaleźć miejsce nawet na to, żeby ją przechowywać. Część jest w piwnicy, część w salonie. Kiedy idą święta, kiedy dzieci mają przyjechać, to żona mnie z tego salonu goni: "Do czego to podobne, żeby stary rower stał w salonie?!". A to przecież ładny rower! Odnowiony "Brennabor"! Piękny!

Skutecznie zaraża Pan swoją pasją innych. W maju czeka nas kolejna edycja Retroweriady. Co to takiego?

Mój kolega Jacek Paczyński wpadł na ten pomysł i wprowadziliśmy go w życie. To impreza poświęcona starym rowerom. W zeszłym roku wzięło w niej udział 60 rowerów wyprodukowanych przed 1945 rokiem.

To jest do oglądania czy do uczestniczenia?

Uczestniczą pasjonaci, a oglądać mogą wszyscy. Będzie festyn, defilada, stragany z częściami. Będą też różne konkurencje: na rower najstarszy, najstarszy polski, najbardziej oryginalny, najciekawszy... Będzie również konkurencja elegancji. Zawodnicy jadą w niej na rowerach w strojach z epoki: panie w ładnych rękawiczkach i kapelusikach, a panowie w pumpach i cyklistówkach. To na pewno najbardziej widowiskowa część Retroweriady.

Mówi Pan: "my". My organizujemy, my szukamy, my zdobywamy. Co to za "my"?

Rowery to moja pasja, której poświęcam dużo czasu i energii, ale sam bym wiele nie zdziałał. Kiedy ktoś pokazuje cenny obraz, to mu za to płacą. A kiedy ktoś chce pokazać cenny rower, musi za to zapłacić sam. Dlatego bezcenne jest wsparcie Automobilklubu Wielkopolskiego. On jest naszym "motorem". Przed nim otwierają się różne drzwi, które przed człowiekiem z ulicy raczej by się zatrzasnęły.

Rozmawiała Ewa Obrębowska-Piasecka

  • wystawa starych rowerów wyprodukowanych w Wielkopolsce, 7-17.05, Urząd Wojewódzki
  • Retroweriada, 19.05 od g. 10, Ośrodek Wypoczynkowy Oaza w Strzeszynku