Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Sołacka enklawa

Rozmowa z Piotrem Kordubą, historykiem sztuki, autorem albumu "Sołacz. Domy i ludzie"*. Drugie wydanie w grudniu ukazało się nakładem Wydawnictwa Miejskiego Posnania.

Piotr Korduba - grafika artykułu
Piotr Korduba

Daina Kolbuszewska: Skąd pomysł na książkę o Sołaczu?

Piotr Korduba: Jak każdy Poznaniak zawsze z pewnym sentymentem patrzyłem na Sołacz, jako miejsce malownicze i bardzo atrakcyjne. I zapewne jak każdemu przychodziło mi do głowy pytanie, kto mieszka w tych domach! Poza tym zawsze chciałem napisać książkę o przestrzeni, która jest uchwytna urbanistycznie i jednocześnie wyrazista społecznie - tak jak właśnie  Sołacz. To wynika z zawodowych zainteresowań.

W powszechnym odczuciu Sołacz jest w Poznaniu swoistą enklawą.

- Tak, to jest enklawa! Adres na Sołaczu jest nobilitujący, pociąga za  sobą ciąg skojarzeń - stara willa sołacka, dobre urodzenie, ciekawi przodkowie. Sołacz jest dzielnicą z tradycją, mimo powojennego kwaterunku jego charakter niewiele się zmienił. Ale, co niezwykle ważne, po 1945 r. Sołacz pozostał w obszarze funkcjonowania Wydziału Rolniczo-Leśnego Uniwersytetu Poznańskiego i został zasiedlony przez jego pracowników. Byli to często przedwojenni profesorowie oraz ziemianie, którzy nie posiadali już swoich majątków, ale mieli rolnicze wykształcenie i z tego powodu otrzymywali pracę na uczelni. W ten sposób udawało im się przetrwać najgorsze, powojenne i stalinowskie czasy.

Pańska książka ma niespieszny rytm, z jakim kojarzy się życie na Sołaczu.

- Najbardziej "niespiesznie" życie na Sołaczu toczyło się w 20-leciu międzywojennym. To nie była wówczas zamożna dzielnica, co może być dla  wielu osób zaskoczeniem. Niemal wszyscy jej mieszkańcy mieli kłopoty  finansowe, domy były budowane na kredyt, do 1939 r. często pozostawały nieotynkowane i w dużej mierze skromnie urządzone. Większość była częściowo podnajmowana. Jedynie w kilku przypadkach rodziny mogły sobie pozwolić na zajmowanie całego domu. Na kilku zdjęciach z tego okresu widać dostatek, często jednak wynikał on z dawnej świetności rodziny. Ale życie na Sołaczu było spokojne. To był taki na pół miejski, pół wiejski światek, w którym mieszkało towarzystwo na wskroś wielkomiejskie - utytułowane, wykształcone, grające w brydża, tenisa, wyjeżdżające na  ciekawe, choć nie luksusowe wakacje, dzielące czas między pracę i zabawę. Ci ludzie żyli w wielkiej komitywie, ale nie tylko sąsiedzkiej, sprowadzającej się do pogaduszek przy płocie. Zapraszano się nawzajem, składano wizyty, rewizyty. Wynikało to z silnej tożsamości tego inteligencko-ziemiańskiego środowiska, poczucia przynależności do jednej sfery. Na Sołaczu nie było większych barier społecznych - wszyscy byli średniozamożni, ale wykształceni. Wiele osób łączyło miejsce pracy, czyli Wydział Rolniczo-Leśny UP. Było kilka "świeżych" karier, ale  niewiele. Dopiero od września 1939 r. czas na Sołaczu nabrał przyspieszenia.

Willa przy ul. Góralskiej 2 musiała jednak należeć do ludzi zamożnych?

- Należała do rodziny Pileskich. Została wybudowana stosownie do aspiracji Witolda Pileskiego, dyrektora Towarzystwa Ubezpieczeń PORT. Jego małżonka Zofia przekonywała, by wybudować skromniejszą rezydencję, bo z tak wspaniałą będą potem jedynie kłopoty. Miała rację - dom był tak imponujący, że kłuł w oczy każdą władzę! We wrześniu 1939 r. Pileski postanowił, że ukryje rodzinę gdzieś pod Poznaniem, ale dojechali aż do Budapesztu. Niemcy w niewykończonym domu urządzili kasyno dla urzędników pocztowych. Po wojnie willa została rozgrabiona, Pilescy po powrocie do Polski zajmowali tylko jeden pokój. Zdaje się, że władze zamierzały urządzić w willi szwedzki konsulat. W każdym razie ten wspaniały dom sprowadził na rodzinę tylko kłopoty. Udręczony tym wszystkim Pileski wkrótce zmarł.

Co było największym zaskoczeniem, kiedy słuchał Pan kolejnych sołackich opowieści rodzinnych?

- Zaskoczyła mnie powtarzalność biografii mieszkańców Sołacza w dwóch ważnych momentach historii dzielnicy. Wielu mieszkańców tej dzielnicy nie wywodziło się z Poznania. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zamieszkała tam inteligencja przybywająca do Wielkopolski z prozaicznego powodu - braku inteligencji miejscowej. Przedstawiciele części z niej mieli angaż na Uniwersytecie Poznańskim, ale niektórzy przyjeżdżali z poczuciem misji ugruntowywania polskości na zniemczonych podczas zaborów terenach. To byli nauczyciele gimnazjalni, albo np. prawnik, który najpierw przez pewien czas pracował jako nauczyciel, a dopiero kiedy uznał, że wykonał pozytywistyczną pracę, założył kancelarię. Podobna identyczność biografii dotyczy 1939 r. Cały Sołacz został wówczas wysiedlony. Spośród bohaterów mojej książki tylko trzy rodziny pozostały wówczas na Sołaczu!

Historia Sołacza sięga czasów pruskich.

- Sołacz zawdzięczamy po trosze żydowskiemu bankierowi Baruchowi Eliasowi, który dość przypadkowo wszedł w posiadanie tych gruntów i wpadł pierwszy na pomysł, by wybudować na nich kolonię willową. Ale zabudowa dzielnicy zaczęła powstawać ok. 1910 r., kiedy na wytyczonych wg projektu sławnego urbanisty Josepha Stübbena ulicach wzniesiono pierwsze wille - przy Mazowieckiej, Śląskiej, Podolskiej i pl. Spiskim. Rok 1919 był cenzurą w sensie społecznym, domy zmieniły właścicieli. Osiem willi nabył Uniwersytet Poznański, reszta, za rozsądną cenę została zakupiona prywatnie od wyjeżdżających Niemców. Od połowy lat 20. Zaczęto uzupełniać zabudowę, ale zapełniano jedynie wytyczone już działki. Podczas walk o Cytadelę w 1945 r. niektóre domy zostały nieco zniszczone. Szybko je naprawiano - nie zawsze własnym sumptem. Zdarzało się, że właściciel willi dawał do gazety ogłoszenie, że w zamian za udostępnienie fragmentu domu poszukuje się wspólnika do jego odbudowy.

Obecnie, żeby kupić dom na Sołaczu, trzeba być zamożnym.

- Domy na Sołaczu są drogie, właściwie zbyt drogie w stosunku do swojego standardu i wielkości. To są zwykle skromne i niewielkich rozmiarów wille. Ale każda ma swój ogród, w którym właściciel może się czuć panem, trochę nawet ziemianinem, a cała przestrzeń dzielnicy jest właściwie parkiem, bo spacerować da się również po uliczkach. Sołacz nie został też zbyt zniszczony w czasie wojny, a także po wojnie nic tragicznego się tam nie wydarzyło. Uzupełniono, może niezbyt ciekawie architekturę dzielnicy, ale też nie można powiedzieć, że jakoś specjalnie szkaradnie. 
Od czasów międzywojennych Sołacz ma wielki prestiż jako dzielnica akademicka, a więc elitarna. I dlatego tamtejsze domy są wystawiane na sprzedaż za niemałe kwoty, których nie mogą wyłożyć ci, którzy tak naprawdę chcieliby tam mieszkać i którzy dobrze by się tam odnaleźli - przedstawiciele inteligencji, raczej średniozamożnej. Niektóre z willi przechodzą zatem na własność firm i są wykorzystywane na biura. To jest chyba największa zmora Sołacza, bo powoduje zmianę sposobu użytkowania dzielnicy!

Wracając jeszcze do Stübbena - na czym polega fenomen jego projektów Sołacza?
- Chodząc, np. po Saskiej Kępie w Warszawie, przyglądamy się głównie architekturze, zresztą ciekawszej niż na Sołaczu. Ale przestrzeń tej dzielnicy jest nudna - zwykła siatka ulic. W przypadku Sołacza najpierw ogarniamy jakąś część przestrzeni. Zauważamy, że ulice się wiją, widzimy słynne parkowe place, a dopiero potem dostrzegamy udanie wkomponowaną w tę przestrzeń dobrą, choć skromną architekturę. Sołacz się broni urbanistyką i to ona nadaje mu ów słynny charakter. Stübben zaprojektował przestrzeń na swój sposób doskonałą!

Na Sołaczu, co jest wielkim szczęściem, mieszkają osoby, które czują "ducha" tej dzielnicy. Sołaczanie odnawiają swoje domy zazwyczaj z pieczołowitością i modernizują je z dużym smakiem. Ale jest też kilka domów nowo wzniesionych lub właśnie wznoszonych, które do tej dzielnicy nie pasują. Każdy ma prawo wymarzyć sobie dom, jaki chce, ale od tego są władze miejskie, żeby nad tym czuwać, gdzie taki dom może stanąć, a gdzie nie.

Jak przez mieszkańców został przyjęty Pański pomysł na książkę?

- Spotkał się z niewyobrażalnym entuzjazmem! Gdyby nie życzliwość mieszkańców Sołacza i chęć podzielenia się swoimi rodzinnymi historiami, zaufanie, z jakim wypożyczali archiwalne zdjęcia i dokumenty - a nikt mi tego nie odmówił, ta książka by nie powstała. Niewiele jest takich publikacji, w których wkład osób niebędących autorami tekstu byłby tak wielki i tak ważny!

Rozmawiała: Daina Kolbuszewska

*Rozmowa ukazała się w miesięczniku IKS w lipcu 2009 r.